Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Era Wodnika. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Era Wodnika. Pokaż wszystkie posty

21 czerwca 2022

Co dalej, komisarzu Stompor?

Sporo ponad dekadę temu na świat przyszedł komisarz Emil Stompor. Czytelnicy do dziś mieli okazję spotkać się nim już pięciokrotnie*. Teraz coraz częściej słyszę pewne, dość trudne pytanie. Mianowice: co dalej z serią i bohaterem serii astronomicznej. A zatem co dalej komisarzu Stompor?  

Literatura popularna i listy bestsellerów rządzą się pewnymi prawami. I tak jak w przemyśle filmowym da się zauważyć popularność seriali, to nikt nie zaprzeczy, że w kategorii powieści kryminalnej prym na listach bestsellerów wiodą serie z odpowiednio skonstruowanym bohaterem. Ba! Dziś trudniej znaleźć szanującego się pisarza „kryminalistę”, który nie miałby w dorobku przynajmniej jednego, czystej krwi seryjnego bohatera. Czy wobec tego, Aleksander Sowa miałby być gorszy? 

@aleksandersowa.autor Autor #aleksandersowa o cyklu swoich powieści kryminalnych z serii astronomicznej z Emilem Stomporem #seriaastronomiczna #kryminał #ksiazkinatiktoku #książki #autor ♬ dźwięk oryginalny - aleksandersowa.autor
Podobno 1/3 czytelników uwielbia serie

Marek Krajewski ma Eberharda Mocka i Edwarda Popielskiego. Pani Bonda cykl z Hubertem Meyerem oraz Saszą Załuską. Zygmunt Miłoszewski zdobył serca czytelników Zofią Lorentz i trylogią z prokuratorem Teodorem Szackim. Oczywiście wszystkich w tym gronie przebija Remigiusz Mróz z czternastotomowym piętnastotomowym (!) cyklem z Chyłką, a także serią o Forście… Zaorskim… Wernerze… i Gerardzie Edlingu. Mógłbym robić tu reklamę konkurencji, cykli jest naprawdę sporo.


Pisanie książek tylko czasem jest hobby, zwykle to praca, a wydawanie to biznes. Opłaca się mniej albo bardziej, ale w gruncie rzeczy chodzi o sprzedaż. Autor, pisząc serię, zatrzymuje czytelnika na dłużej, odbiorca zgłębia historię bohatera (lub bohaterów) intensywniej, a wydawca i księgarz cieszy się, bo pakiety na półkach prezentują się świetnie. Komplety zawsze sprzedawały się jak świeże bułeczki. Tym bardziej że książka wciąż to doskonały prezent. I dobrze. Dlatego czytelnicy oraz wydawcy kochają cykle z tym samym bohaterem. Niektórzy autorzy trochę mniej, ale o tym później.  Ja nie narzekam. 

Odpowiedni bohater jest najefektywniejszą lokomotywą fabuły. Nie zapomnę Clarice Starling, Willa Grahama oraz doktora Hannibala Lectera z powieści Thomasa Harrisa. Pamiętam Salander i Blomkvista. Przyznaję, choć z pewnym zdziwieniem, że pamiętałem też kapitana Żbika. No, ale rzeczywistość była inna. Sporo lat minęło, jestem ponad czterdziestoletniemu mężczyzną, a jednak Tomasz NN, bardziej znany, jako Pan Samochodzik też jakoś nie znikł. No cóż, jak powiedziałem… wszyscy kochamy cykle i serie... niezależnie od czasów. Era Netfliksa i HBO GO to potwierdza. 

Serie kradną serca czytelników

Stworzenie fascynującego bohatera nie jest łatwe. Rzecz komplikuje się dodatkowo, jeśli kreujemy go wielotomowo. Idealny bohater przecież powinien się zmienić. I chociażby to trudno pogodzić z serią. A do tego dobrze byłoby, gdyby nie trzeba było ją czytać chronologicznie. Problemów zresztą jest więcej. Wiek, doświadczenia, przeszłość – o tym wszystkim trzeba pamiętać, aby postać była spójna i wiarygodna. Temat ten wykracza poza granice wpisu, to problemy sticte pisarskie, zajmijmy się moim bohaterem, nieco krnąbrnym komisarzem (przy czym nie w każdym tomie) Emilem Stomporem.   

Emil Stompor „urodził się” pod koniec roku 2010.w mojej pierwszej powieści kryminalnej.  Powołałem go do życia kilka miesięcy wcześniej, w powieści pt. „Era Wodnika”. Zalążkiem opowieści był pomysł na mordercę. Do złoczyńcy potrzebowałem oponenta. Pisarz powiedziałby — antagonisty, ja byłem tylko autorem piszącym swój pierwszy kryminał. 

Nazwisko wymyśliłem, cechy również, imię zaczerpnąłem od kolegi z ówczesnej pracy. Emila wymyśliłem na potrzeby jednej powieści. Nie wiedziałem, że będzie pierwszą z serii. Nie wiedziałem, że będzie seria. Cóż, to  życie pisze nam scenariusze. 

Seria… nie miała być serią!

Wydając „Erę Wodnika”, zupełnie nie planowałem. Po prostu napisałem kryminał. A kiedy okazało się, że dopisanie kontynuacji może być niezłym pomysłem Stompor powrócił na powieściowych kartach w kryminale pt. „Punkt Barana”. Był rok 2017. W mojej głowie zaczął kiełkować pomysł, by napisać trzecią część. Jesienią 2018 roku skończyłem pracę. Wybrałem tytuł „Gwiazdy Oriona”, znalazłem wydawcę, bo miałem dość self-publishingu. I w 2019 roku miałem już trzy powieści z tym samym bohaterem. A to oznaczało już pełnowymiarowy, trzytomowy cykl powieści kryminalnych z detektywem Emilem Stomporem. 

Jako że wszystkie tytuły („Era Wodnika”, „Punkt Barana”, „Gwiazdy Oriona”) nawiązywały do astronomii, zdecydowałem, że będę je promował jako „serię astronomiczną”. Uznałem, że to oryginalny pomysł, który może trafić w serca odbiorców. Rok później, w 2020 roku wydałem „Czas Wagi” i czteroczęściowy cykl zaczął być rozpoznawalny wśród czytelników, jako seria z Emilem Stomporem. W roku 2021 pojawiła się piąta część, pt. „Wenus umiera”.  A niebawem [edit: 7 września 2022 r.] pojawi się wydawcy tom szósty, lub czwarty — licząc te, wydane wraz z Wydawnictwem LIRA.  

Czy szósty tom będzie ostatnim?

Pierwsza część rodziła się w bólach. Wolałbym o tym zapomnieć. Została wydana w internetowym wydawnictwie (nie vanity!), po fatalnej redakcji i wyłącznie jako e-book. W celach promocyjnych pojawiło się 100-150 (nie pamiętam) drukowanych egzemplarzy, ale niczego one zmienić nie mogły. I nie zmieniły. Książka nic nie osiągnęła, poza kilkoma krytycznymi  recenzjami, a te kilkadziesiąt egzemplarzy dziś jest świadectwem, jak nie pisać. A raczej, jak nie wydawać. Przepraszam za nie i przyznaję, że sporo mnie to nauczyło. I dobrze. Dziękuję, jest za co. Należy wyciągać wnioski z błędów.

Postanowiłem zadziałać samodzielnie. Poprawiłem tekst, zaprojektowałem okładkę. „Era Wodnika” przeszła redakcję. W tamtym czasie bardzo intensywnie zaczynałem działać jako autor niezależny. Książkę wydałem  raz jeszcze, już bez wydawcy. I w nowym wydaniu odebrano ją o wiele lepiej, co skłoniło mnie po kilku latach do napisania wspomnianej kontynuacji pt. „Punkt Barana”. Ukazałaby się ona kilkanaście miesięcy szybciej, lecz temat się ślimaczył. Zresztą byłem o mały włos od umowy z dużym wydawcą. Ostatecznie dobrze się stało. Wydałem ją samodzielnie, a dopiero potem skończyłem z selfowaniem

To koniec, komisarzu Stompor.

Self-publishing mnie zmęczył, czego nie ukrywam. W tamtym czasie miałem poczucie, że nic więcej na tym polu nie osiągnę. Wydawnictwo LIRA wydało „Gwiazdy Oriona”, a potem następne części serii astronomicznej z Emilem Stomporem („Czas Wagi” i „Wenus umiera”). Niewykluczone, że wydane wcześniej samodzielnie części mojej serii, („Era Wodnika” oraz „Punkt Barana”) pojawią się kiedyś w nowych wydaniach nakładem tego właśnie wydawnictwa, ale niczego obiecywał nie będę. To plany na dalszą przyszłość. Bliższa jest taka, że oddałem kolejny tom. To oznacza, że szósta część serii astronomicznej niebawem stanie się >> faktem dokonanym << (cytuję Gombrowicza) pod tytułem Wielki Pies”. Premierę zaplanowaliśmy na trzeci kwartał roku i wierzcie mi, ogarnia mnie trema. 

Mówimy o części szóstej, wkrótce o niej napiszę. Prawdopodobnie wydam jeszcze jeden tom z Emilem Stomporem, będzie to jednak ostatnia, siódma część, która prawdopodobnie definitywnie zakończy serię astronomiczną.  Co będzie po Emilu? Na razie nie wiem, niczego nie zdradzam. Możliwe, że zacznę nowy cykl. Nie wykluczam powiązań z Emilem.  Bardzo prawdopodobne, że „nowy” Emil będzie… kobietą. Możliwe, że miejsce akcji będzie tym razem bliższe mojemu sercu. Napiszcie w komentarzach, co o tym sądzicie. 

Na pewno nowy cykl zaplanuję inaczej niż serię z Emilem. Dlaczego? Po odpowiedź zapraszam tu niebawem. Zostańcie ze mną. Tymczasem zaczynam stukać w klawisze. Głównie dlatego, że aby napisać książkę, należy trzymać się najważniejszej zasady.  Należy pisać, po prostu. No to piszę  >>>.  

--

Książka pojawiła się już w niektórych księgarniach. Na razie tylko internetowych i tylko w przedsprzedaży, ale cena jest atrakcyjna. Wysyłka po premierze 7 września 2022 r.

 

Booktime.pl

Taniaksiążka.pl

EMPiK






13 maja 2019

Moja nowa powieść już jest

Wprawdzie w poprzednim wpisie, na potrzeby marketingu i nieco z przymrużeniem oka przekonywałem, że mojej nowej powieści pt. „Gwiazdy Oriona” nie będzie, to tym razem nic nie będzie na żarty. Będzie bardzo poważnie, bo moją najnowszą książkę, już można zamawiać. 



Jest taka chwila w życiu autora, kiedy książka jest już gotowa, by trafić do czytelnika. To doniosły moment. Jest zwieńczeniem pracy nad książką. Pracy, na którą składa się tworzenie i (w tym przypadku) współpraca z wydawnictwem. I w chwili, kiedy piszę ten post, znajduję się w tym właśnie momencie. Moja najnowsza powieść już jest. Czuję spokój, satysfakcję i cieszę się, że zdecydowałem się na współpracę z wydawcą. Jestem zadowolony, że książki nie musiałem wydawać samodzielnie.

Ruszyła promocyjna przedsprzedaż mojej powieści 

Nie miałem jeszcze mojej książki w rękach, ale wiem już jak będzie wyglądała. Czekam. Wiem, jaką będzie miała okładkę. Nie wiem, jak będzie pachniała i czy przygody głównego bohatera, Emila Stompora trafią w serca moich czytelników. Mam nadzieję, że tak, bo zrobiłem wszystko, aby tak się stało. Jak jednak pisałem… jestem spokojny. Oczywiście czuję obawę, bo przecież pierwszy raz wydaję powieść z wydawcą, ale… jestem pewien, że wszystko się uda tak, jak zaplanowaliśmy. 

To już się dzieje, już się de facto stało. Premierę powieści pt. „Gwiazdy Oriona” wyznaczono na początek czerwca. Pod koniec maja (26) na Warszawskich Targach Książki zaprezentuję ją zwiedzającym. Będę na stoisku 181/D18 pomiędzy godziną 13 a 14. Organizatorem spotkania jest wydawca książki, Lira Publishing z Warszawy. Zapraszam gorąco. Już teraz, dokładnie od wczoraj, książkę można zamawiać w przedsprzedaży, a warto, bo przedpremierowa cena jest niższa aż o prawie 40%!  To niezła cena, jak na wydaną z wydawcą nowość.

22,49 zł zamiast 36,99 zł, wysyłka za 0,00 zł

Warunki dostawy również są atrakcyjne. Jeśli wybierzesz płatność przez Internet i Obiór w Punkcie, koszt wysyłki to 0,00 zł. Jeśli wybierzesz płatność przez Internet i Pocztex Kurier, koszt wysyłki to 4,99 zł. Płatność przez Internet i odbiór w paczkomacie InPost kosztuje 6,99 zł. Oczywiście, jeśli jesteś zarejestrowanym klientem tej księgarni, można zapłacić przy odbiorze. Wtedy wysyłka kurierem Pocztex  kosztuje 7,99 zł lub innym 10,99 zł. To tak w skrócie, bo więcej o wysyłce tutaj.

Wiem, że niektórzy są zdziwieni moim związaniem się z tradycyjnym wydawcą. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu jestem weteranem pisarstwa niezależnego i jednym z najbardziej rozpoznawalnych pisarzy niezależnych w Polsce. Pracowałem na to przez lata, więc dla innych, podobnie działających autorów publikacja mojej książki na tradycyjnej ścieżce wydawniczej może być niemałym szokiem. Do swoich motywacji odniosłem się szerzej w poprzednim wpisie.

Za 4 tygodnie moja najnowsza powieść trafi większości do księgarni stacjonarnych i internetowych w Polsce. A zatem stanie się coś, czego nie mogłem osiągnąć, działając samodzielnie. I w co niektórzy nie wierzyli ;-). Nie ukrywam, że wcześniej opublikowane bez wydawcy dwie poprzednie części cyklu astronomicznego („Era Wodnika” oraz „Punkt Barana”) osiągnęły bestsellerowe nakłady, oczywiście jak na warunki polskiego self-publishiungu. Tak, Polska to nie USA, a EMPiK to nie Kindle Store, ale – wierzcie mi – to miało znaczenie. Tym bardziej, że moja nowa książka jest naprawdę dobra.

Dramat polega na tym, że to nie fikcja...

Gwiazdy Oriona” są trzecią częścią powieścią kryminalną z Emilem Stomporem, z tzw. serii astronomicznej. Jestem przekonany, że ta podbije ona serca tysięcy czytników. Pisałem, że jestem spokojny. Tak, bo po pracy nad tą książką Pani Bożena Sigismund (Korekta24) napisała do mnie: „Od pierwszego zdania do ostatniego jest taki poziom napięcia, że nie można jeść, pić, spać dopóki nie przeczyta się do końca tej znakomicie opisanej historii. Dramat polega na tym, że to nie fikcja...” Sam bym tego lepiej nie ujął, a taka rekomendacja trafia w sedno. Tak właśnie miało być. Dobrze, że się udało.


Pisząc „Gwiazdy Oriona” (i całą serię astronomiczną) inspirowałem się prawdziwymi wydarzeniami. Mamy do czynienia z fikcją, ale opartą o pewne, prawdziwe wydarzenia. Bardzo zależało mi również, aby książkę dobrze się czytało i trzymała w napięciu.  Jak wiecie, pisanie nie istnieje w oderwaniu od życia. Pisarz jest jak gąbka, chłonie to, co go otacza. A tak się akurat składa, że mam w tym zakresie pewien , zawodowo uwarunkowany aut. Można o nim przeczytać w biogramie. Wcześniej nie eksponowałem tej informacji, to jednak czym się zawodowo zajmuję od lat przecież nie jest żadną tajemnicą. Tak, to fikcja ale..

Chciałem, aby moje książki na tle innych powieści kryminalnych polskich autorów wyróżniał maksymalny realizm. Mają uderzać czytelnika odwzorowaniem realiów pracy organów ścigania oraz autentyczną warstwą językową. Chciałem, aby były mroczne i prawdziwe. To nie serial o policjantach/policjantkach nie mający nic wspólnego z realiami. Dlatego bohaterów osadziłem w świecie bez jednoznacznego podziału na zło i dobro, gdzie muszą zmierzyć się nie tylko z wrogiem na ulicy, ale także tym innym, równie niebezpiecznym, a może nawet dużo groźniejszym. Jestem pewien, że „Gwiazdy Oriona” was nie zawiodą.




@aleksandersowa.autor Autor #aleksandersowa o swoim kryminale pt. #gwiazdyoriona ♬ dźwięk oryginalny - aleksandersowa.autor

23 lutego 2019

Mojej nowej powieści nie będzie

Nie pojawił się tutaj jeszcze żaden wpis, sygnowany cyferką 2019. A blog bez przynajmniej jednego wpisu tygodniowo podobno bardzo szybko umiera. Wrzucam więc dziś coś, żebyście nie pomyśleli, że umarłem. A przy okazji przyznaję, że tytuł posta jest odrobinę click-baitowy. To po to, by przyciągnąć Waszą uwagę. W czasach Internetu to prawie sztuka. 



Tak, blog zaniedbałem, ale wciąż żyję oraz (co niektórych może rozzłościć), piszę – chociaż nowej powieści nie będzie. Na razie. To z tego powodu nie mam czasu, aby wrzucić tu coś budującego serce (albo rozum), co mogłoby Was zainteresować. Dawno już się do tego przyznałem, że prowadzenie bloga jest dla mnie czasochłonne. Staram się przekazywać tu wartościowe treści, a to wymaga w moim wypadku przygotowania i sporej pracy oraz czasu. Czasu, którego niestety wciąż mi brakuje. Jak wszystkim. I nie pomylę się, pisząc, że nie zależy mi na milionach odsłon. Tak, na odsłonach mi nie zależy, ale na czytelnikach owszem. Dlatego dla Was wciąż coś piszę.

Nie planowałem jej, nie miało jej być, ale będzie 

Zaczął się nowy rok, z nim pojawiły się nowe postanowienia i plany. „Nowy rok, nowe możliwości” – że zacytuję ktoś, kto stał się inspiracją przy tworzeniu bohatera mojej najnowszej powieści, nad którą ostatnio intensywnie pracuję. Ta nowa powieść jest czwartą częścią serii astronomicznej o prawdopodobnym tytule „Czas Wagi”. Zanim jednak napiszę kilka słów o niej, skupię się na tym, dlaczego innej mojej nowej powieści (na razie) nie będzie, chociaż przecież – jak pamiętacie – dawno jest już napisana. Chodzi o trzecią część kryminalnej serii astronomicznej. Najpierw była Era Wodnika, potem Punkt Barana, a teraz miały być Gwiazdy Oriona”. Miały, ale nie będą. Pewnie bardzo Was interesuje z jakiego powodu.

Odwiedzającym ten blog incydentalnie wyjaśnię, że będzie to chronologicznie, według czasu akcji pierwsza część tej serii. Ta nowa powieść, której na razie (jak już trzykrotnie nieprzypadkowo i click-baitowo wspominałem) nie będzie, to „Gwiazdy Oriona”. Serii pisać nie planowałem, ale kilka lat po ostatecznie zaskakująco pozytywnym przyjęciu mojej pierwszej powieści kryminalnej pt. „Era Wodnika”  napisałem jej kontynuację („Punkt Barana”). Po tym, jak została ona niemal wydana przez pewne duże wydawnictwo, postanowiłem, że napiszę jeszcze lepszą, trzecią część i tak powstanie seria powieści kryminalnych

To wszystko zaczęło się w 2010 roku od „Ery Wodnika”

O ile „Era Wodnika” rodziła się w bólach, a jej początki na rynku nie były specjalnie udane, to kontynuacja miała szansę stać się bestsellerem. Po kilkumiesięcznych negocjacjach z wydawnictwem finalnie do podpisania umowy nie doszło i książkę wydałem samodzielnie. Wierzę w nią i jestem pewien, że jeszcze bestsellerem zostanie. Tymczasem nie przestawałem pisać, szczególnie że pisząc część drugą, zebrały się pomysły i materiały na część trzecią. I czwartą. A może nawet piątą i szóstą. Przysiadłem więc przy klawiaturze i zacząłem stukać. Teraz jest efekt. I jestem bardzo zadowolony. Napisałem naprawdę świetną powieść kryminalną. 

Pod koniec ubiegłego roku, jak informowałem na swojej stronie autorskiej, powstała trzecia część serii astronomicznej pt. „Gwiazdy Oriona”. Kosztowała mnie ona kilka miesięcy pisania, a potem nanoszenia licznych poprawek i skreślania. Planowałem ją wydać pod koniec 2018 roku. Do tego, jak wiecie, nie doszło, ponieważ pisanie i poprawianie (!) się odrobinę przeciągnęło, a także dlatego, że po raz kolejny spróbowałem nawiązać współpracę z tradycyjnym wydawnictwem. A jak wiadomo, odpowiedzi wydawnictw na propozycje wydawnicze pojawiają się z pewnym opóźnieniem, więc stąd ten kilkumiesięczny poślizg…, ale nie tylko. Ponieważ coś się u mnie zmieniło. 

Przyznaję, jestem już zmęczony samopublikowaniem 

Wiem, że jak na kogoś, kto kilka miesięcy wcześniej wydał poradnik pt. „Biblia #SELF-PUBLISHINGu” to być może interesujące stwierdzenie, ale po raz kolejny publicznie przyznaje, że samodzielnie publikowanie już mnie bardzo zmęczyło. Od dawna nie kryję, że pomimo oczywistych zalet tej formy publikowania własnych dzieł, jest to w ogólnym rozrachunku gorsza (trudniejsza?) droga wydawnicza. Nie ma się co oszukiwać. To prawda. I mnie ona bardzo męczy. Zabiera czas i energię, jaką mógłbym spożytkować na pisanie. Mam również poczucie, że dalej już nic dla mnie nie ma. Opublikowałem samodzielnie kilka powieści, nowel, dwa zbiory opowiadań i... No właśnie!

Po latach samodzielnego wydawania zbliżyłem się do punktu, gdzie niczego dalej dla siebie nie widzę. Do tego doświadczenia ze współpracy z kilkoma dobrymi, tradycyjnymi wydawnictwami utwierdziły mnie w przekonaniu, że „z kimś jest dużo łatwiej, niż samodzielnie”. Już dwa lata temu przy projekcie „Opowiadania lotnicze” (nie doszedł do skutku) właściciel wydawnictwa stwierdził, że znalazłem się na etapie, kiedy potrzebuję nowego otwarcia. A ja pomyślałem nad tym i się z nim zgodziłem. Działalność wydawniczą zawsze stawiałem na drugim miejscu, obok pisania, a nie zamiast niego. Samopublikowanie daje wolność, ale ją też odbiera, zabierając czas i uwagę.  

Panie Sowa, potrzebuję pan nowego otwarcia

Jest jednak pewien problem. Komuś takiemu jak ja, a zatem autorowi kojarzonemu wyraźnie z samodzielnym wydawaniem, nie jest łatwo przejść na drugą stronę. Pamiętajcie, że samopublikowanie (często zwane niesłusznie self-publishingiem) jest w Polsce źle kojarzone. Po prostu źle. Więc wydawcy boją się podjąć ryzyko, nie wiedząc, jak zareaguje czytelnik. W tej sytuacji beletrystyczny debiut, w moim odczuciu, jest de facto jeszcze trudniejszy niż zwykły. Musiałem zaproponować coś naprawdę bardzo dobrego, aby przekonać wydawcę, że warto zaryzykować. To wymagało niezłego pomysłu, uporu i wielu godzin pracy. Dobrze, że się udało.

Napisałem naprawdę świetną powieść. Wiem, że brzmi to nieskromnie. Nie będę jednak udawał fałszywej skromności, kiedy jestem pewien wysokiej jakości swojego dzieła. Poświeciłem ostatniej powieści bardzo, bardzo dużo czasu i zaangażowania. Włożyłem wiele wysiłku w wymyślenie bohaterów, uknucie intrygi oraz zbudowanie fabuły. Niebagatelne znaczenie ma również fakt, że przez lata mój warsztat się znacznie poprawił. To zaowocowało masą bezcennych doświadczeń. Dzięki temu moja najnowsza książka będzie, według mnie, bezapelacyjnie najlepszą z wszystkich, jakie dokąd opublikowałem. No dobrze, powiecie, a gdzie jest puenta? Informuję, że akapit niżej. 

Ta najnowsza powieść nie będzie opublikowana, na razie 

Jeden z tradycyjnych wydawców przyjął propozycję wydania „Gwiazd Oriona”. Zdecydowałem się podpisać z nim umowę. Obecnie trwa proces wydawniczy. To oznacza, że na moją najnowszą powieść będzie trzeba jeszcze trochę poczekać. Mam nadzieję, że dzięki temu niebawem na półki w większości tradycyjnych księgarni trafi książka, jeszcze lepsza, niż gdybym wydał ją samodzielnie. Wprawdzie nie ja będę już decydował o wielu aspektach, na jakie do tej pory miałem wpływ (np. cena, okładka, dystrybucja itp.), ale zyskuję coś, czego działając sam, nie mogłem dotąd osiągnąć. Zwykle nad moimi powieściami pracowałem sam, teraz są ze mną profesjonaliści.

Zdaję sobie sprawę, że u niektórych podpisanie przeze mnie umowy wydawniczej z tradycyjnym wydawcą na opublikowanie mojej powieści może budzić zdziwienie. Doświadczenia, jakie zdobyłem przez lata publikowania, pozwalają mi przecież samodzielnie wydawać własne książki. Potrafię swoje e-booki oraz książki (z ograniczeniami) wprowadzać do szerokiej dystrybucji, a potem sprzedawać i osiągać z tego tytułu całkiem niezłe dochody. Tak, ale umowa (tak naprawdę kolejna) z tradycyjnym wydawcą, jest wyborem łatwiejszej oraz – według mnie – obecnie zdecydowanie lepszej dla mnie ścieżki wydawniczej. Self-publishing to tylko jedna z dróg, niestety bardziej wymagająca.

Wiem, że jestem postrzegany, jako autor od lat z publikujący swoją beletrystykę, niezależnie od wydawnictw i ceniący sobie swobodę twórczą. Dla wielu zaczynających przygodę z samopublikowaniem mogę być autorytetem, weteranem prawdziwego self-publishingu w Polsce, autorem będącym przez lata wiernym pisarstwu niezależnemu. Może się wydawać, że ktoś taki nie potrzebuję wydawcy. Nie ukrywam jednak, że do sprawy mam podejście czysto praktyczne. Self-publishing zawsze będzie dla mnie tylko jedną z dróg. Na pewno nie lepszą. Z wydawcą jest dużo prościej. Muszę się też przyznać, że jest jeszcze jeden argument, jaki zaważył na mojej decyzji.


Aleksander Sowa jest grafomanem, jego książki to gnioty

Moja twórczość, jak działalność każdego twórcy, była wielokrotnie poddawana mniej lub bardziej konstruktywnej krytyce. Krytyce nierzadko niewybrednej z powodu niewiązania się z wydawcą. Samopublikowanie, jako zjawisko w Polsce jest źle postrzegane. Wielokrotnie podkreślałem, że nie jest rozumiane, a self-publishing zbyt często jest wrzucany do jednego worka z grafomanią i dziełami słabymi. Jednocześnie, według mnie umowa wydawnicza nie daje legitymacji komukolwiek, by czuć się lepszym twórcą, autorem lub pisarzem, a tak często, niestety, bywa. Takie otwarte wyrażanie niepopularnych opinii nie przysporzyło mi przyjaciół w  branży.

Wielokrotnie publicznie nazwano mnie grafomanem, a moje książki gniotami. Robili to blogerzy, komentujący oraz autorzy, w tym szczególnie ci, wydający na tradycyjnej ścieżce. Zdecydował się na to nawet pewien wydawca literacki (a raczej autorka, którą wydał). Koronnym argumentem potwierdzającym moją grafomanię ich zdaniem był fakt, że żadne z moich dzieł beletrystycznych nie zostało przyjęte do druku w tradycyjnym wydawnictwie. A skoro tak, to oznacza moją grafomanię i tworzenie gniotów, zamiast prawdziwych książek. I zarzut ten powtarzał się u innych jak mantra. Przyjęcie do druku mojej kolejnej książki mogłoby im wszystkim zamknąć usta. A raczej odebrać argument, bo pewnie i tak nie zamilkną.

Kiedy samodzielnie z sukcesem realizowałem proces wydawniczy, dystrybucję i sprzedaż, tradycyjna ścieżka wydawnicza nie była dla mnie celem. A jednak przyznaję, że sama w sobie stała się nim, szczególnie w ogniu, czasem silnej krytyki. Szukałem wydawcy również z jej powodu. Nie był to oczywiście najważniejszy argument, ale mocno wpłynął na moją decyzję o związaniu się z tradycyjnym wydawcą. Wiem, że krytyka nie ustanie. Mam jednak nadzieję, że jeden z argumentów straci na znaczeniu. Nie mam żalu do krytykujących, raczej im dziękuję, bo dzięki nim, mój (a nie ich!) odbiorca zyska jeszcze lepszą, bardziej dopracowaną książkę. Więc ta czasem ordynarna krytyka, pośrednio, poprawiła moje książki.:-)

Odbiorca zyska dopracowaną i lepiej wydaną książkę   

Nie będę zajmował się składem, projektem okładki czy sprzedażą. Zaoszczędzoną energię przeznaczę na pisanie kolejnej książki, a „Gwiazdy Oriona” będziecie mogli kupić niebawem w prawie każdej księgarni stacjonarnej oraz oczywiście internetowej. Wkrótce przekaże Wam więcej informacji na temat tego, kto jest wydawcą, kiedy książka się pojawi w księgarniach itp. Zapisujcie się do mojego newslettera, zaglądajcie tu czasem. Zapraszam. Będę miał również trochę książek do rozdania blogerom, instagramowcom i fejsbukowiczom w celach recenzenckich. Zostańcie, bo warto. A ja wracam do pisania kolejnej książki (Czas Wagi), którą mam nadzieję oddać mojemu nowemu, tradycyjnemu wydawcy do połowy tego roku. 

10 listopada 2018

Moja nowa powieść jest skończona

Osiem lat temu wydałem swoją pierwszą powieść kryminalną pt. „Era Wodnika”. Rok temu ukazał się „Punkt Barana” będący jej kontynuacją, a wraz z nią zapowiedziałem trzecią część, którą właśnie skończyłem. Nowy kryminał z „serii astronomicznej” zatytułowałem „Gwiazdy Oriona”.  


Miałem wrzucić na ten blog kolejny wpis na temat książek, które są gorsze od filmów (albo filmów lepszych od książek, na podstawie których powstały), ale będzie inaczej. Ten tekst jest gotowy, ale musi poczekać. Jest coś ważniejszego. Właśnie otrzymałem plik mojej nowej powieści pt. "Gwiazdy Oriona" po przeprowadzonej redakcji i książka w tej chwili przechodzi pierwszą korektę. Czy to oznacza, że powieść jeszcze przed Bożym Narodzeniem trafi do odbiorców? Hm… 

Nie będę ukrywał, że im jestem starszy (chciałem napisać, że wraz z każdą następną powieścią) tym poświęcam więcej czasu na pisanie i poprawianie kolejnych dzieł. Czasem mam nawet wrażenie, że tworzę coraz słabsze książki. Nie wiem, czy to efekt dojrzewania twórcy, czy może dążenie do tworzenia coraz lepszych książek. Więcej piszę, a potem jeszcze więcej skreślam. Nie ma w tym chyba jednak niczego złego, bo wielu pisarzy tak działa i działało. A może się po prostu starzeję?

Wróćmy do mojej najnowszej powieści, która, niestety bardzo mnie denerwuje. Każda moja nowa książka mnie denerwuje, bo nie wiem, jak ją odbiorą czytelnicy. Można napracować się przy jej pisaniu, a przecież efekt, niekoniecznie musi zadowolić odbiorcę. Nie ukrywam również, że coraz wyżej stawiam sobie poprzeczkę. Przyznaję jednak, że przy żadnej z moich poświeci, nie napracowałem się tak bardzo, jak przy „Gwiazdach Oriona”. Ale to jednocześnie oznacza, że trzecia część serii astronomicznej stała się faktem. 

Pomysł na tę książkę pojawił się jeszcze przed publikacją "Punktu Barana". Pod koniec lipca po raz trzeci przeczytałem jej (kolejny?) ukończony rękopis. Jeśli czytasz ten blog, z pewnością wiesz, że to kolejna część przygód Emila Stompora. Jeśli nie czytasz – wyjaśniam: to pierwsza (chronologicznie) powieść kryminalna z serii astronomicznej,  czyli prequel. Myślałem, że tekst jeszcze latem będę mógł przekazać do redakcji, ale okazało się, że wciąż nie byłem zadowolony. Więc znów zacząłem poprawiać. 

W jednym z wcześniejszych wpisów zdradziłem, jak przebiega w moim wypadku proces twórczy. Upraszając, w finałowym etapie składa się on z dwóch etapów. Pisania oraz czytania i skreślania. Najnowszą powieść skończyłem pisać w połowie marca. Tekst liczył 98 tysięcy wyrazów. Od tamtego czasu czytałem, a potem skreślałem. W efekcie tego „Gwiazdy Oriona” skurczyły się do 70 tysięcy wyrazów. A 28 tysięcy słów to sporo. O ile dobrze liczę, to blisko 1/4 początkowej całości. I dobrze!

Z powieści znikły przede wszystkim dłużyzny. Do kosza trafiło większość niepotrzebnych opisów miejsc, charakterystyki bohaterów oraz nic niewnoszące do fabuły dialogi. Wszelkiego rodzaju zbędne przymiotniki, przyimki, zaimki i cała masa tekstowych chwastów. Kiedy skończyłem, okazało się, że tekst wciąż jest niemiłosiernie zaśmiecony. Intryga była według mnie za mało intrygująca, a fabuła za mało fabularna. Jaką mam na to radę? Przeczytać, wykreślić chwasty i tu oraz ówdzie dopisać niewielkie, acz kluczowe zdania. 

Tak powstał poprawiony prototyp książki, na który złożyło się 64 710 słów. Będąc pewnym, że już jest całkiem nieźle, zacząłem czytać… i oczywiście znowu skreślać. Tym razem jednak ingerencje ograniczyły się tylko do usunięcia oczywistych oczywistości i literówek. Przeczytałem, skreśliłem oraz tu i ówdzie dodałem jedno, czasem dwa zdania. I co z tego zostało? Możliwe, że kiedyś szerzej was z tym etapem zapoznam. Teraz mogę napisać, że został dość przyzwoity rękopis powieści, gotowej do dobrej (tak!) redakcji. 

W efekcie ostatnich (przedostatnich, kolejnych i jeszcze innych) poprawek, przekazany do redakcji prototyp książki, liczył dokładnie 65 144 słowa (nieco ponad 11 arkuszy wydawniczych). Skupiam się na tej statystyce nieprzypadkowo, wszak jakiś czas temu pisałem, że dzisiejszy bestseller powinien być dłuższy. Nie wiem, czy „Gwiazdy Oriona” zdobędą tak szumny tytuł, jedno jest pewne. Książka spełnia przynajmniej jeden z kryteriów kandydata na współczesny bestseller :-) A może nie tylko jeden? 

Tekst powieści liczy w tej chwili 65 416 słów, ponieważ w trakcie redakcji musiałem dopisać kilka dość istotnych dla fabuły zdań. A zatem mamy 11 arkuszy wydawniczych. W tej chwili książka przechodzi pierwszą po redakcji korektę, po jej skończeniu jeszcze jedną korektę przeprowadzi moja ukochana żona. Dopiero potem kolejna część przygód Emila Stompora będzie mogła trafić do czytelników.  Objętość najprawdopodobniej zmieni się tylko kosmetycznie. Jest już nawet okładka. 

Czy to oznacza, że „Gwiazdy Oriona” pojawią się w księgarniach jeszcze w tym roku? Początkowo tak zakładałem i bardzo chciałbym, by tak było. Jednak najprawdopodobniej nie zdążę. Dlatego realnym terminem premiery wydaje się pierwszy kwartał przyszłego roku. Tym bardziej, że w związku z premierą zaplanowałem pewną niespodziankę. No, chyba że zdecyduję się jeszcze na jakieś, niewielkie poprawki. ;-) A teraz wybaczcie, wracam po pisania kolejnej części…

3 września 2018

Przekleństwo ciągłych poprawek

Wbrew pozorom, w przypadku wielu autorów pisanie nie jest najważniejszym etapem tworzenia. Nie jest również etapem najbardziej czasochłonnym, najtrudniejszym, żmudnym czy denerwującym. Dla mnie najtrudniejszą fazą pisania jest poprawianie. 

Podobno dobrzy pisarze dzielą się na gatunki. Są czarodzieje rodzący piękne zdania, których książki są skąpe w dialogi. Inni (nazwijmy ich gawędziarzami) tworzą stylem oszczędnym, zwięzłym, który dobrze się czyta. Trzeci gatunek to nauczyciele, których moralizatorstwo jednak nie męczy. Nabokov stworzył arcydzieła, King bije rekordy sprzedaży, a Larsson nie zanudził czytelnika, przemycając przy tym pewne idee. Nawet jednak będąc geniuszem, niedobrze zatracić się w którymś kierunku. Trzeba pisać i skreślać.

Sposób na dobrą książkę jest prosty: 
trzeba skreślać bez litości

Każdy autor pracuje inaczej, każde dzieło jest inne. Tworzymy lepsze i gorsze utwory, a styl naszej prozy, wraz z czasem i dojrzewaniem ewoluuje w którymś z kierunków. Warto jednak wiedzieć, że czarodziej musi mieć wielki talent, gawędziarz powinien tworzyć świetne historie, a moralista powinien unikać (za)nudzenia odbiorcy. Sposób na to jest prosty: jeśli czegoś jest w rękopisie za dużo, manuskrypt należy poprawić. Czyli skreślać bez litości.  

Kiedyś postanowiłem, że moje książki będą dawać rozrywkę. Będą napisane językiem prostym i oszczędnym w środki stylistyczne. Czasem zmieniam narrację i kompozycję. Usuwam to, co jest zbędne. Najważniejszy jest u mnie bohater, którego charakter pokazuję w działaniu, a nie w opisie. Chcę dawać dobrze opowiedziane historie. I chyba dlatego, wciąż tyle poprawiam. Ostatnią powieść pisałem 15 miesięcy, tymczasem...


Wielkie dzieła powstają latami, albo w kilka dni

Dumas (ojciec) pierwszy tom „Kawalera de Maison-Rouge” stworzył, w 3 dni. W podobnym czasie King (jako Richard Bachman) stworzył „Uciekiniera”. W tym samym czasie powstał „Chłopiec w pasiastej piżamie” (Boyne). Spillane, pierwszą część przygód detektywa Hammera napisał w 9 dni. Dostojewski potrzebował 26 dni, by napisać „Gracza”. Pilipiuk i Mróz wypuszczają po kilka tytułów na rok.  Tempo ich pracy - jak widać zresztą - mnie osobiście powala, bo wiem, że jest ono zdecydowanie nie dla mnie. 

Bułhakow pisał „Mistrza i Małgorzatę” 13 lat, ostatnie poprawki wprowadził miesiąc przed śmiercią. Powieść przeszła 6 lub 8 redakcji. Nabokov tworzył „Lolitę” 6 lat. Márquez „Sto lat samotności” napisał w 18 miesięcy. Hemingway poprawiał „Pożegnanie z bronią” 38 razy, a Proust zmarł, nie dokończywszy ostatnich tomów „W poszukiwaniu straconego czasu”. Genialne utwory. Tempo ich napisania robi na mnie również wrażenie. Tym bardziej że po napisaniu własnych dzieł, rozumiem, iż każdy autor tworzy inaczej!


Jest nowa powieść! 
Właśnie skończyłem poprawiać!

Dla jednych ważniejsze jest pisanie, dla innych poprawki. Chyba należę do tych drugich. Nauczony błędami samopublikującego autora (nie udało mi się ich uniknąć) staram się maksymalnie dopracować książkę. Tak, by była możliwie idealna. Dlatego wybaczcie, że musicie czekać na „Gwiazdy Oriona”. Mam jednak wiadomość: właśnie ją skończyłem. Teraz pracuje nad nią redaktor. Mam nadzieję, że niebawem będziecie mogli przeczytać o początkach Emila Stompora, a powieść będzie dopracowana i Was nie zawiedzie. 

8 grudnia 2017

Moja nowa książka będzie oparta na faktach

Książka oparta na wydarzeniach prawdziwych – takie zdanie przewija się w materiałach promocyjnych moich powieści kryminalnych. Brzmi dla wielu atrakcyjnie, lecz nie jest tylko pustym sloganem. Zatem ile jest prawdy w moich kryminałach? 



Oczywiście pisząc powieść kryminalną, thriller czy książkę sensacyjną nie tworzę biografii, reportażu lub książki dokumentalnej, więc stopień odwzorowania rzeczywistości w Era Wodnika, Punkt Barana czy Koma nie może być stuprocentowy. I nie jest, ale… Nie kryję, że zawarłem w nich wiele, mniej lub bardziej zawoalowanych faktów. W powieści Era Wodnika na przykład pojawia się bohater, który dokonuje samospalenia przed przywódcami PZPR i tłumem, a otwierająca scena w Punkt Barana przedstawia zabójstwo komendanta głównego Policji. Jeśli odczytamy tytuł Koma wspak, wyjdzie nam słowo Amok. I abyśmy mieli jasność – to nie jedyny ananim w tej książce, a błąd w ostatnim wyrazie poprzedniego zdania popełniłem umyślnie.


W moich książkach jest wiele zbieżności z tym, 
co już kiedyś się wydarzyło

Uważny czytelnik w moich książkach może znaleźć zaskakująco wiele zbieżności z tym, co naprawdę się wydarzyło. Zaręczam, że jakiekolwiek ewentualne  podobieństwo … niekoniecznie musi być zupełnie przypadkowe. A raczej jest dokładnie odwrotnie, bo tak się akurat składa, że celowo w swoich książkach umieszczam gry słowne, palidomy, aluzje, anagramy, homonimy i drugie dno. 

Oprócz tego znajdziecie w nich echa wzorowania się na historycznych postaciach i wydarzeniach, choć jak najbardziej możliwe, że nawet tego nie zauważycie. Nie odbiorę wam zabawy i nie zdradzę ukrytych przekazów, nawiązań i zagadek.  Bawcie się i domyślajcie sami, podpowiem tylko, że jedno jest pewne – prawdziwej przypadkowości nie pozostawiłem wiele. 

Dziś, zamiast wyjaśniać wers po wersie, co jest prawdą, a co fikcją w już wydanych powieściach skupię się na tym, co się pojawi w nowej. Mowa jest oczywiście o książce „Gwiazdy Oriona”, przy czym – znowu – nie liczcie na wiele. Będzie to raczej rąbek tajemnicy, zachęta, umyślne działanie nakierowane na marketing publikującego samodzielnie własne kryminały autora.


To trzecia powieść z tym samym bohaterem

Książka jest trzecią powieścią z tym samym bohaterem. Akcja pierwszej rozgrywa się w roku 2008, a drugiej cztery lata później. Część trzecia, nie jest sequelem, bo dotyczy wydarzeń wcześniejszych niż opisane w pierwowzorze i drugiej części cyklu astronomicznego. W książce najnowszej cofam się do roku 1991, dając czytelnikowi nowe tło i scenografię oraz ekscytującą i ciekawą historię. Historię opartą, oczywiście na faktach. Posłuchajcie. 

Tuż po przełomie ustrojowym, na Śląsku i Zagłębiu dochodzi do podobnych zabójstw kobiet, a policjanci są bezsilni. Kiedy kolejną ofiarą zostaje siostrzenica premiera, dowództwo Policji pod naciskiem polityków powołuje specjalną grupę operacyjną. Jej zadaniem jest rozpracowanie i schwytanie mordercy. Sztab liczy przy okazji na odbudowanie nadszarpniętego nieudolnością zaufania społecznego i odcięcie się od poprzedniej epoki.

Do grupy zostaje włączony młody policjant z warszawskich Oddziałów Prewencji. Jego oficjalnym zadaniem jest opracowanie portretu psychologicznego sprawcy. Nie jest jednak traktowany przez zespół poważnie. Wkrótce pojmuje, że ma tylko poprawić wizerunek nowej formacji. Niespodziewanie okazuje się, że młody gliniarz ma jednak talent. Musi zmierzyć się nie tylko z mordercą, ale również ze zmową sięgającą najwyższych szczebli i formacją pełną byłych ubeków i milicjantów…


A jednak to się zdarzyło naprawdę? 

Przypomnę, że w październiku 1966 roku zamordowano bratanicę Edwarda Gierka. Tamto śledztwo dopiero po jej zabójstwie nabrało rozpędu. Stworzono model hipotetyczny zawierający cechy, które miał według śledczych posiadać  Wampir z Zagłębia. Milicja określiła mordercę kryptonimem Ryba. Sprawca po zmroku uderzał samotne kobiety ciężkim przedmiotem w głowę. Nigdy nie doszło do gwałtu, nie znaleziono jego nasienia. Modus operandi mordercy z „Gwiazd Oriona” (lub „Gwiazdozbioru Oriona” – są to tytuły robocze) częściowo oparłem na tym sposobie działania. Częściowo, bo bestia z „Gwiazd Oriona” łączy w sobie psychikę, motywację, patologie i wygląd kilku innych, prawdziwych zwyrodnialców. 

Bogdan Arnold od października 1966 do maja 1967 roku dopuścił się w Katowicach czterech zabójstw. Pierwszą ofiarę poznał w barze. Prostytutka dosiadła się do niego i poprosiła o piwo. Następnie wyszli z lokalu i Arnold roztrzaskał jej głowę młotkiem. Mieczysław Zub w listopadzie 1981 roku zgwałcił i udusił w Rudzie Śląskiej 19-letnią ofiarę w ósmym miesiącu ciąży.  Potem zabił jeszcze trzy inne kobiety, nim trzy lata później wpadł. Na miejscu kolejnego ataku zgubił przepustkę, uprawniającą go do wejścia na teren huty, w której pracował. Co ciekawe swoje narzędzie zbrodni zgubił na miejscu zbrodni również Paweł Tuchlin. Ten polski seryjny morderca w dzieciństwie był bardzo surowo traktowany przez rodziców. Wiadomo, że moczył się jeszcze jako nastolatek i we wsi, gdzie mieszkał, wszyscy o tym wiedzieli.

Siedmiokrotny morderca zwany Wampirem z Gałkówka (Stanisław Modzelewski) zabierał ofiarom zarówno wartościowe, jak i drobne, bezużyteczne przedmioty i nie piszę o tym przypadkowo, tym bardziej że pewne fragmenty biografii innego seryjnego mordercy również mnie bardzo zainteresowały. Przypuszczano, że był informatorem Gestapo i szpiclem komunistycznej bezpieki. Właśnie z tego powodu jego jego proces był kompromitacją wymiaru sprawiedliwości: świadkowie bali się mówić, prokurator zmieniał temat. Obrońca bronił go, posługując się tezą, że jest on typem o skłonnościach zbrodniczych i jego ofiary to jednostki niepełnowartościowe w socjalistycznym społeczeństwie (tak!). Przed wykonaniem kary śmierci morderca miał powiedzieć: Do widzenia, panowie, niedługo wszyscy się tam spotkamy. 

Sprawozdawcami z tego procesu byli Marek Hłasko i Lucjan Wolanowski. Hłasko napisał artykuł pt. „Proces przeciwko miastu”, Wolanowski cykle reportaży dla tygodnika „Świat” i „Express Wieczorny”. Jego motywy zainspirowały również Jacka Wołowskiego, autora powieści pt. „Walther 45771” z 1956 roku. Na podstawie historii Mazurkiewicza powstał też film „Ach śpij kochanie” z Andrzejem Chyrą, Arkadiuszem Jakubikiem, Andrzejem Grabowskim i Bogusławem Lindą.


Gdzie kończy się fikcja, a gdzie jest jeszcze prawda? 

Jak widać, postaci seryjnych morderców wciąż inspirują filmowców oraz pisarzy. Co zaczerpnąłem z ich historii do swojej książki? Niestety zdradzić nie mogę. I tak już sporo się dowiedzieliście. Zapewniam, że pisząc „Gwiazdy Oriona”, analizowałem biografię największych zwyrodnialców, więc w moim bohaterze dopatrzycie się Andrieja Czikatiło, Alberta Fisha, Williama Coyne, dr. Salazara Eda Geina i wielu, wielu innych. Znajdziecie w niej też aluzje do „Milczenia owiec”, „Psów”, "Miasteczko Twin Peaks" i „Siedem” Davida Finchera.

Nawiasem mówiąc, jeśli macie interesujący pomysł, sugestię zapraszam do komentowania lub pisania do mnie. Przy okazji – wszystkich, którzy pomogli w sprawie miejsca zabójstwa w Dąbrowie Górniczej – pozdrawiam oraz dziękuję za pomoc. Zapraszam na moje profile Facebook, GooglePlus i Twitter. Tym, których zainteresowałem, polecam moje wcześniejsze powieści, pozostałych informuję, że wciąż działa newsletter mojej strony autorskiej: www.wydawca.net. Wystarczy zostawić swój e-mail, by w pierwszej kolejności otrzymać informację o premierze powieści, edycje darmowe i bezpłatne fragmenty oraz newsy o atrakcyjnych promocjach.

16 października 2017

Jak się zaczęła seria astronomiczna?

Pisząc „Erę Wodnika”, nie zakładałem kontynuacji. Jednak opublikowałem jej sequel, a niebawem pojawi się kolejna część cyklu. Mam już fragmenty czwartego tomu i plany na następne. Dziś o tym, skąd wziął się pomysł i jak zaczęła się seria astronomiczna. Zdradzę, jak powstawały kolejne części i co będzie dalej. 


Wszystko zaczęło się dekadę temu. Zawsze sporo czytałem, interesowały mnie fakty, kryminalistyka, prawo i zbrodnia. Zainteresowałem się tematem seryjnych zabójców. Okazało się, że dość często ich ofiarami padają bezdomni, prostytutki, narkomani, wałęsający się po ulicach czy homoseksualiści. Zaczem czytać o tych, którzy wybierali bezdomnych. 

Analiza poszczególnych przypadków, choć makabryczna, była bardzo ciekawa, żeby nie napisać, że fascynująca. Wielu zabójców wybierało podobne ofiary, ale ich sposób działania, motywy, okoliczności znacząco się różniły. To właśnie od lektury biogramów zabójców (a czasem ich ofiar) zaczęło się to wszystko. To oni mnie zainspirowali.

Inspirowali mnie mordujący naprawdę zbrodniarze

Jednym z nich był „Rzeźnik z Rostowa”, sprawca ponad pięćdziesięciu zabójstw. Zabijał dzieci. Inny, okrzyknięty „Kanałowym mordercą”, działał na terenie Frankfurtu nad Menem. Nigdy go nie schwytano. Z kolei Williama MacDonalda, uznano za najbardziej okrutnego zabójcę Australii. Pił alkohol z bezdomnymi, potem pozbawiał ich genitaliów i masakrował. 

Brazylijczyk Gomes da Rocha wyszukiwał ofiary, wałęsając się na motocyklu. Richard Kuklinski wprawiał się do zawodu płatnego zabójcy, mordując 50 bezdomnych. Nieopodal mojej rodzinnej miejscowości zabijał Karl Denke. Przypisuje mu się zabicie, a potem przerobienie na peklowane mięso około 40 ludzi. Nieszczęśników wybierał na dworcu kolejowym.




Także w Polsce działali mordercy gustujący we włóczęgach i bezdomnych. Szczeciński „Eksterminator” uderzył czterokrotnie, nim został zatrzymany. Był też zielonogórski „Francuz”. Zresztą, podobnych przykładów było więcej. Wszyscy posłużyli do stworzenia porterów psychologicznych, jakie pojawiły się na kartach moich powieści z serii astronomicznej. 

Kryminalistyka uczy, że istnieje kilka typów zabójców. Z uwagi na motywację, dzielimy ich na wizjonerów, maniaków władzy, hedonistów i misjonarzy. Jesiennym wieczorem 2007 roku czytałem o tym, jadąc autobusem ulicą Ozimską w Opolu. Przez okno zobaczyłem żebrzącą na chodniku staruszkę i jej widok podsunął mi pewien pomysł. To wtedy zacząłem pracę nad „Erą Wodnika”.


Pierwsza część serii astronomicznej 

Bezdomni i włóczędzy padają ofiarami, bo są łatwym celem. Nikt się nimi nie przejmuje, nikt nie szuka. Lektura biogramów potworów w typie misjonarza świadczyła, że eliminując takie ofiary, zabijali jednostki niepożądane lub nieprzydatne w społeczeństwie (w ich mniemaniu). Czasem twierdzili nawet, że „oczyszczają ulice”. Pomyślałem, że taki będzie, mój morderca. 

Wyobraźcie sobie, że istnieje człowiek uważający, że społeczność miasta to ekosystem. Morderca uważa, że, jak w każdym ekosystemie znajdują się w nim jednostki słabe, chore, kalekie lub stare. Wcześniej czy później powinny zostać wyeliminowane. W naturze zajmują się tym drapieżcy. W ekosystemie miejskim zajmie się tym seryjny morderca-misjonarz.



Czerpiąc z bogactwa przyrody i casususów znanych kryminalistyce zacząłem tworzyć. Uznałem, że mój zabójca będzie działał na terenie Opola, będzie wybierał bezdomnych i zechce spełnić pewną misję. W miarę powstawania materiału na książkę okazało się jednak, że wychodzi mi ktoś zupełnie inny, a utwór odbiega od początkowej idei. 

W mordercy z „Ery Wodnika” prawie niczego nie pozostawiłem z fazy, w jakiej zrodził się pomysł. Książka powstała od pierwszego do ostatniego rozdziału, bez planu i konspektu. Dzisiaj, po prawie dekadzie, uważam za poważny błąd. Dziesięć lat temu byłem jednak innym twórcą. Inny był czas, doświadczenie, wiedza i warsztat. Inny był mój morderca. 

Losy jednego z bohaterów „Ery Wodnika” oparłem na sprawie Ryszarda Siwica. Modus operandi mordercy zaczerpnąłem od seryjnego mordercy działającego w USA o pseudonimie Zodiak. Tekst ulegał zmianom, przechodził redakcje, skracałem go i szlifowałem – aż w 2012 roku „Era Wodnika” została opublikowana w ostatecznej wersji. Dziś, jestem z niej prawie zadowolony. 

W żadnym razie nie planowałem kontynuacji. Namęczyłem się z „Erą Wodnika” i miałem jej dość. Miała być pojedynczą powieścią, jednak po kilku latach okazało się, że będzie inaczej. Protagonista spodobał się czytelnikom. Kilka lat po wydaniu, po obejrzeniu filmu: „Psy 2. Ostatnia krew”, ruszyłem wyobraźnią. Niebawem zacząłem zbierać materiały na sequel i stukać w klawisze. Zaczął się rodzić „Punkt Barana”.

Po siedmiu latach napisałem sequel

Bohatera osadziłem w nowej rzeczywistości, pięć lat po wydarzeniach znanych z „Ery Wodnika”. Zrobiłem plan, charakterystykę bohaterów i jeszcze raz przeczyłem „Erę Wodnika”. Założyłem, że chociaż wszystkie książki serii będzie można czytać oddzielnie, losy bohaterów muszą być spójne. Wierzcie mi lub nie, ale to trudne zadanie, czasem bardzo mnie ograniczało. 

W drugiej części Stompor nie może mieć sześćdziesiątki na karku, skoro w pierwszej miał lat czterdzieści. Mając pewne cechy w „Erze”, musi je posiadać w „Punkcie” i tak dalej… Skoro jednak wcześniej mowa o dwóch braciach, można z tego skorzystać, prawda? Sięgnięcie do usuniętych przed publikacją fragmentów (oraz bohaterów) bardzo mi pomogło. 



Stworzyłem precyzyjny kwestionariusz bohatera – zresztą nie tylko Emila, ale i pozostałych postaci. Plan podzieliłem na główne wątki i wokół nich zbudowałem fabułę. Jeszcze większy nacisk położyłem na dialogi: złożyłem, że to w głównej mierze właśnie z nich mają składać się moje powieści. Czytelnik nie może przez pół strony się nudzić. 

Czas akcji „Ery” to rok 2008, „Punkt” rozgrywa się w 2012 roku, ale trzecią część przeniosłem  do roku 1992. Akcję kolejnego tomu zaplanowałem na lata 1999-2002, a wydarzenia w zamykającym tytule cyklu na rok 2015. Nie mam jeszcze tylko pewności co do szóstej części, której akcja poprzedzałaby wydarzenia znane z „Ery Wodnika”.

W „Erze Wodnika” i „Punkcie Barana” fabuła ostro skręca w stronę polityki. Taki zwrot nie czyni ich książkami gatunku political fiction. Ten zabieg jednak uwiarygodnia fabuły i czyni je ciekawszymi. Mamy tu odniesienia do zmian politycznych, a nawet postaci, w których można doszukiwać się podobieństw do prawdziwych bohaterów naszej sceny politycznej.


Trzecia część to klasyczny prequel

Również i w trzeciej części („Gwiazdach Oriona”) przyjąłem takie założenia i je realizuję. Czyli, wzór na kolejne części cyklu prezentuje się następująco: Ten sam bohater (Emil Stompor) + nowi bohaterowie + nowe miejsce akcji + nowy czas akcji + nowy czarny charakter. Opcjonalnie gra o najwyższą stawkę (polityka) + zarysowane wcześniej wątki. 


Zrezygnowałem z zakładanej spójności graficznej okładek. Nawiązują do siebie tylko czcionką tytułu. One („Era Wodnika”, „Punkt Barana”, „Gwiazdy Oriona”, „Konstelacja Artemidy”, „Znak Wagi”) odnoszą się do zjawisk, ciał niebieskich i astrologii. Są aluzją do sił napędowych kierujących protagonistami. 

Cykl nie jest skazany na sukces. Powodzenie zależy od tego, czy czytelnik będzie chciał czytać o Emilu. Dlatego już teraz, aby zapewnić sobie potencjalnych odbiorców, zapraszam do pozostawienia kontaktu do siebie. Czyli reklama na koniec, bo zebranie grupy odbiorców jest ważnym narzędziem marketingowym samodzielnie działającego (jak ja) autora. 

Dlatego zapraszam już teraz do pozostania z Emilem Stomporem do końca. Jeśli go polubiłeś, spodobała ci się „Era Wodnika” lub (oraz) „Punkt Barana” i chcesz wiedzieć, co się wydarzy – zapisz się na newsletter już teraz.  Pewnego dnia otrzymasz wiadomość z informacją w tytule: moja nowa książka. Kto wie, czy nie będzie ona za damo, albo z obłędnie korzystnym rabatem? Zapraszam – zapisać możesz się tutaj

21 września 2017

Dlaczego moja nowa książka nie jest skazana na sukces?

W Amazonie, Empiku, Virtualo, Google Play, Smashwords i dziesiątkach innych, polskich i światowych księgarni internetowych właśnie pojawiła się moja najnowsza powieść pt. „Punkt Barana”. Choć jest naprawdę dobra, nie ma szans na sukces. Dzisiaj będzie o tym, dlaczego tak jest.




Zacząłem ją pisać osadzając Emila Stompora, bohatera z mojej pierwszej powieści kryminalnej pt. „Era Wodnika” w nowej rzeczywistości. Akcję umiejscowiłem kilka lat po wydarzeniach, jakie rozegrały się na kartach „Ery Wodnika”. Mój bohater wpada w nowe kłopoty i niebezpieczeństwa. Mamy śledztwo, zabójstwa, intrygi, wielką politykę, dużo dialogów i sporo przekleństw. Do tego Warszawę, Hamburg, Biuro Spraw Wewnętrznych Policji, Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i akcję często opartą na prawdziwych wydarzeniach. Policyjna i przestępcza rzeczywistość, jaka otacza bohaterów powieści, jest prawdziwa  i gorzka, jak czarna kawa, bez cukru.


Rzeczywistość otaczająca bohaterów powieści, 
jest prawdziwa  i gorzka

No dobrze, skąd wiem, że moja nowa powieść jest dobra? Przechwalam się czy stosuje wątpliwe moralnie chwyty marketingowe? Otóż nie. Tuż po napisaniu „Punktu Barana” wysłałem manuskrypt do kilkunastu najpoważniejszych wydawców. Jak się można spodziewać, nie otrzymałem prawie żadnej odpowiedzi. Prawie, bo Pani redaktor jednego z największych wydawnictw jednak zatelefonowała. Spotkaliśmy się potem w Warszawie i dowiedziałem się, że w ich wewnętrznym systemie punktacji „Punkt Barana” otrzymał aż 8 na 10 punktów, więc książkę biorą. Osiem na dziesięć to jednak nota niczego sobie, założyłem więc, że książka jest dobra.

Ustaliliśmy warunki współpracy, polegające na braku zaliczki (rzecz jasna), dziesięcioprocentowym honorarium oraz pilotażowym nakładzie trzech tysięcy egzemplarzy plus serii bliżej niesprecyzowanych działań promocyjnych. Niestety jednak potem trzykrotnie zapadała decyzja o odrzuceniu propozycji wydawniczej, a następnie jej przyjęciu. Minął rok, a wydawnictwo miejsca na „Punkt Barana” w swoim planie wydawniczym nie znalazło. Umowy nie podpisaliśmy, więc jak przystało na prekursora samodzielnego wydawania książek i e-booków w Polsce, powieść opublikowałem bez wsparcia.


Powieść opublikowałem bez wydawnictwa

W tej chwili jest ona dostępna w polskich księgarniach internetowych, jako e-book w trzech formatach (PDF, MOBI i EPUB), w cenach ok. 10-15 zł oraz w księgarniach światowych w cenie 2,99-3,68 USD. Można ją zamówić także w wersji papierowej w cenach 29-33 zł i ok. 10 USD za granicą. Najtaniej jest w EMPIk-u, więc jeśli mogę wtrącić trochę reklamy to polecam zakup „Punktu Barana” zarówno w edycji elektronicznej jak papierowej właśnie tam. Jest najtaniej (e-book za 11,73 zł a edycja papierowa za 29,49 zł) z darmowym odbiorem w salonie albo wysyłką (od 6,90 zł kurierem) i możliwością płatności przy odbiorze.  Wróćmy do meritum.

Czy żałuję, że moja książka nie poszła nakładem XXXX S.A? Oczywiście, że tak! Tym bardziej że negocjacje zakładały wydanie również „Ery Wodnika”, a także umowę na dwie, lub trzy kolejne części cyklu „astronomicznego” (kolejne części to:  „Gwiazdy Oriona”, „Konstelacja Artemidy” oraz „Znak Wagi”). Zapytacie, co dałaby mi współpraca z XXXX S.A, a czego sam nie mogę w tej chwili uzyskać? Przecież książka jest i tak dostępna? Jest też ebook i to we wszystkich możliwych formatach (Smashwords oferuje oprócz trzech najpopularniejszych również LRF, PDB, TXT, HTML no i DOCX). 

Prawie na pewno, jako autor niezależny zarabiam więcej niż oferowane dziesięć procent od jednego sprzedanego egzemplarza, a na sprzedaż w zagranicznych księgarniach z pewnością nie miałbym co liczyć. Tak, nie miałbym – nie znam polskiego, poważnego wydawcy, który skutecznie współpracowałaby w tej chwili w zakresie sprzedaży e-booków np. z Amazonem. Tak, generalnie zarabiam dużo więcej niż 10% na jednym egzemplarzu (choć za edycje papierowe sprzedawane przez Amazon, CreateSpace i Lulu dostaję ledwie 3-8%). Zatem co dałoby takiemu autorowi jak Aleksander Sowa podpisanie umowy z  XXXX S.A? Hm… Skalę, wsparcie, odciążenie i renomę.



Umowa z wydawcą daje czas, skalę i renomę 

Już wyjaśniam. Wydając wcześniejsze książki z dobrymi wydawnictwami, a do takich zaliczam np. Złote Myśli lub Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, tak właśnie było. Wsparcie otrzymałem na kilku poziomach: począwszy od pracy nad tekstem, poprzez sprawę okładki, oferty promocyjnej, na skutecznej promocji oraz dystrybucji skończywszy. 

No właśnie – promocja i dystrybucja.  Moja książka, chociaż teoretycznie mogłaby być skazana na sukces, tego sukcesu prawdopodobnie nigdy nie osiągnie. Nie osiągnie, o ile nie zainteresuje się dziełem mainstreamowy wydawca. Samodzielne wydawanie książek (w obu formach: papierowej i elektronicznej) oznacza bowiem ograniczony krąg odbiorców. O ile w przypadku wydawania e-booków jest odrobinę łatwiej, to przy książkach papierowych mamy tutaj ogromną przepaść.

Samodzielne wydanie książki oznacza skierowanie jej do ograniczonej, dość wąskiej zazwyczaj grupy odbiorców. Oczywiście wielu autorów – w tym ja sam – ma pewną grupę stałych czytelników. Sukces samodzielnego autora zależy od skupienia ich wokół siebie, jednak skala odbioru, jaką można uzyskać współpracując z dużym wydawnictwem, jest nieporównywalna.  Podpisanie umowy wydawniczej skutkuje również tym, że z barków niezależnie działającego autora spada wszystko, czym musiał się zająć wcześniej – z wyjątkiem oczywiście pisania. Mam tu na myśli: redakcję, korektę, skład, konwersję do formatów elektronicznych, projekt okładki, wprowadzenie do dystrybucji, rozliczenia z księgarniami i wszelkie działania promocyjne.

Samodzielny autor, może zawalczyć o to, aby jego produkt był dostępny w najważniejszych kanałach dystrybucyjnych, nadal jednak nie ma szans w starciu na tym polu z dużym, prężnie działającym wydawcą. Dużemu jest łatwiej. Na moim przykładzie: moją książkę (jak wspomniałem) można kupić prawie wszędzie w edycji elektronicznej jednak próżno jej szukać na półce księgarskiej – można ją kupić jedynie na zamówienie w ledwie kilku księgarniach. Zakładany w negocjacjach z wydawnictwem nakład pilotażowy trzech tysięcy egzemplarzy oznaczałby jej dostępność prawie we wszystkich księgarniach stacjonarnych w Polsce. Osiągniecie tego samodzielnie, oznacza wyłożenie kilkanaście tysięcy złotych na początku i zdobycie kanałów dystrybucji książki, a to wcale nie jest proste i tanie.

Choćbym nie wiadomo jak się wytężał, jak bardzo przykładał się do działań promocyjnych,  nie jestem w stanie osiągnąć wyników dużego wydawnictwa. Mogę zbudować świetną ofertę, stronę www, profil na Twitterze, Google Plus czy Facebooku, Instagramie i zasypywać swoich odbiorców mailingiem oraz wpisami na blogu jednak wciąż dotyczyć to będzie wyłącznie moich subskrybentów. To z pewnością przełoży się na pewien sukces, ale w porównaniu ze skalą dużego wydawnictwa to kropla w morzu. Nie dotrę do czytelników, którzy mnie nie znają, a przynajmniej nie od razu.


Czy mogę osiągnąć wyniki dużego wydawnictwa?

Nie ma wątpliwości, że duży może więcej: jest w stanie zainwestować w reklamę książek, zorganizować i zrealizować profesjonalną kampanię promocyjną, wysłać mailing do kilkuset dziennikarzy. To wszystko oznacza kilkadziesiąt omówień premiery w ogólnopolskich mediach, recenzje w portalach czytelniczych, plakaty, standy, stoiska na targach książki czy spotkania autorskie. Innymi słowy sprzedaż.  Autor niezależny, samodzielny, self-publisher, czy jak jeszcze zwał to, czym się zajmuję, nie jest w stanie tego osiągnąć.

Wreszcie mamy renomę. Szczególnie u nas, że autor związany z dużym, dobrze postrzeganym wydawnictwem jest automatycznie odbierany przez czytelników jako twórca wartościowych pozycji. I jest w tym wiele racji, bo publikacje wydawane przez uznane wydawnictwa są w większości dopracowane redakcyjnie, merytorycznie oraz przechodzą wydawnicze sito. Jego oczka są wprawdzie utkane nie tylko z wysokich wymagań co do jakości, bo liczy się przede wszystkim pieniądz, niemniej wydanie w dobrym wydawnictwie to dla debiutanta renoma i prestiż. Basta.

Więc teoretycznie skazany na sukces „Punkt Barana” tego sukcesu nie osiągnie ;-) Nie wiem, co wpłynęło na decyzję o niepublikowaniu „Punktu Barana”. Wiem jednak prawie na pewno, że powodem nie był manuskrypt, oceniony – jak wspomniałem wysoko. Pamiętam też, że Pani redaktor wspominała o mojej self-publishigowej działalności i mam wrażenie, że z pewną rezerwą. Usłyszałem, że dobrze byłoby skończyć z tym, wycofać inne niż kryminalno-sensacyjne książki z mojego dorobku, bo pisanie w różnych gatunkach jeszcze żadnemu autorowi nie wyszło na dobre. A self-publishing, owszem jest inspirujący i raczej pozytywny, ale tylko raczej. No cóż – mają doświadczenie biznesowe, pewnie mają rację.


Bez wydawcy, a e-booka można kupić prawie wszędzie. 
Edycja papierowa jest dostępna na zamówienie 

Pomimo oczywistych zalet samodzielnego wydawania, okazuje się, że nawet dobry produkt nie obroni się sam – to reklama jest najważniejsza. Po latach działania, jako self zaczynam dochodzić do wniosku, że jedyną naprawdę liczącą się zaletą samodzielnego wydawania jest fakt publikacji. A reszta? Wszystkie zalety self-publishingu jawią mi się jako jego wady – również z tą pierwszą, najważniejszą. Właśnie dlatego (między innymi) powstał ten wpis.

Jeśli jednak zachęciłem cię nim do zakupu „Punktu Barana”, oznacza to, że wszystko, o czym napisałem powyżej to bullshit, jak mawiają w anglojęzycznym slangu. A po ponad dziesięciu latach mniej lub bardziej samodzielnego wydawania okazuje się, że nadal nie mam o tym pojęcia.

Pisarz-morderca, ofiara systemu, czy brutalny zabójca?

W 2003 roku ukazała się powieść pt. Amok. Dwa lata później zbrodnia w jej treści wydała się śledczym zaskakująco podobna w szczegółach do pe...