Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty

18 listopada 2018

Książka jest gorsza niż film, cz. III

W poprzednich dwóch wpisach, z pomocą przykładów starałem się udowodnić, że wyprodukowano filmy, które powstały na kanwie dzieł literackich i są lepsze niż ich pierwowzory lub tak samo dobre. Dziś ciąg dalszy obalania mitu, że książka jest zawsze lepsza niż film. 

Dokąd do tablicy wywołałem: „Lektora”, „Lolitę”, „Angielskiego pacjenta”, „Skazani na Shawshank”, „Miłość w czasach zarazy”, „Milczenie owiec”, „Pachnidło” i polskiego kandydata do Oskara w 2003 roku, czyli „Pornografię” Jana Jakuba Kolskiego. Wspominałem też o historii Krystiana Bali, która i mnie zainspirowała. Dziś postaram się – zgodnie z zapowiedzią – omówić nie mniej zróżnicowany literacko-filmowy repertuar, potwierdzający, że film może być jeszcze lepszy, niż dobra książka.


Wywiad z wampirem (1994 r.). Wampiryczny temat jakiś czas temu stał się popularny. Niestety raczej nad tym ubolewam, niże się cieszę, bo za sprawą cyklu „Zmierzch” Stephenie Meyer, przedstawiono go raczej w osobliwy sposób. Nawiasem mówiąc, nie lubię horrorów. Głównie, dlatego, że dobrą historię tego gatunku trzeba szukać ze świecą. Większość wampirów na ekranie była przedstawiona w sposób żałosny, śmieszny lub w najlepszym razie groteskowo niewiarygodny. A jednak ten film wyłamuje się z szeregu i jest wspaniałą niespodzianką. 

„Rozumiem – powiedział wampir z namysłem i nie śpiesząc się, podszedł do okna pokoju

Książkę wydała w 1976 roku Anna Rice.  Powieść urzeka klimatem, chwyta czytelnika od pierwszego zdania (jak wyżej) i do ostatniego już nie wypuszcza. Uczciwie trzeba przyznać, że powieść i film powstały na jej podstawie mają więcej z dramatu niż horroru, co ostatecznie czyni historię Louisa,  Lestata i Claudii bardzo wiarygodną. W odróżnieniu od innych, o podobnej tematyce jest ona pełna subtelnej liryki i magii. Czytelnik i widz ma niecodzienną okazję, by wniknąć w wampirzą psychikę, poznać uczucia oraz problemy bardzo bliskie nam, ludziom.  O ile film jest pozbawiany sporej części historii z książki, to bezsprzecznie jest jedną z najlepszych adaptacji powieści grozy. Mamy tu wspaniałe kostiumy oraz niezapomniane aktorstwo na najwyższym poziomie (Tom Cruise i Antonio Banderas). Zasłużone 7,7 w bazie Filmweb oraz 7,25 w portalu LubimyCzytać. 

Requiem dla snu (2000 r.). Są filmy, które szokują tak bardzo, że trudno się po nich otrząsnąć. Są książki, które potrafią rozerwać na strzępy. Niektóre tematy zawsze będą szokować. Ból, utracona miłość, marzenia czy uzależnienie. I to dostajemy w „Requiem dla snu”. Aż w nadmiarze.  Nienależnie czy oglądamy, czy wolimy czytać. Film powstał na podstawie książki Huberta Selby'ego Juniora z roku 1978. Przyznaję z ręką na sercu, że jest ona dziwna. Tak, dziwna. Chaos wylewa się z tekstu, czytelnik jest oszołomiony. Dziwny język, dziwna konwencja, a mimo tego od samego początku leżymy i kwiczymy. 


„Po cholerę te wszystkie słowa, jeśli nie stoją za nimi uczucia. To tylko słowa”



Szybko zaczyna okazywać się, że czytamy jedną z najbardziej przerażających historii, jakie można zaserwować czytelnikowi. A im dalej jest tylko gorzej. Jeśli zaś chodzi o film, to doskonale oddaje on ducha książki. Jest nawet bardziej przerażający, piękny, do tego przyprawiony genialną muzyką. Clint Mansell & Kronos Quartet spowodowali, że ktokolwiek obejrzy to dzieło, prawdopodobnie nigdy już go nie zapomni. Interesujące, że tę kompozycję wykorzystano jeszcze w wielu innych filmach (np. „Władca Pierścieni: Dwie Wieże”, „Babylon A.D.”, „Kropla słońca”, „Kod da Vinci”, „Dolina kwiatów” oraz w „Jestem legendą”) a nawet grach wideo i reklamach. Soundtrack w zestawieniu z dynamicznym montażem i wspaniałymi zdjęciami rozrywa na strzępy.  Nie wiem, dlaczego zaledwie 7,8 w bazie Filmweb. 7,68 w LubimyCzytac.



Trainspotting (1996 r.). Ostatnim razem postąpiłem świadomie, umieszczając w jednym poście „Lektora” oraz „Lolitę”. Teraz również dwa „podobne” filmy znalazły się obok siebie nieprzypadkowo. Kluczem jest temat. Został on ujęty zupełnie inaczej. Film powstał na podstawie owianej skandalem powieści Irvine Welsha z 1993 i w zaledwie trzy lata później ją zekranizowano. Autora oskarżano o szerzenie demoralizacji i wulgarny język. Z powodu rzekomej gloryfikacji uzależnienia od narkotyków cofnięto nawet nominację do nagrody Bookera. Czytałem polski przekład, który hm… trudno mi ocenić. Autor książki używa angielskiego, szkockiego i miejscowej gwary. Polskim tłumaczeniem niektórzy się zachwycają, dla mnie niektóre fragmenty były ciężkostrawne. 


„A ta pizda zaczyna czytać jebanom ksionżke! Co za jebane maniery! A potem zaczyna gadać z tom kanadyjskom laskom - obie som chyba studentki - o wszystkich jebanych ksionżkach, jakie przeczytali! W chuju mie strzyka. Mieliśmy sie kurwa pośmiać, a nie pierdolić o kionżkach i jakimś gównie”

Reżyser na podstawie smutnej, książkowej historii (miejscami odrażającej i obrzydliwej) opowiedzianej z wykorzystaniem kilku przekleństw i kilkunastu innych słów w dialogach, stworzył pozornie zabawny obraz o pogubionych ludziach wprost kroczących ku przepaści. Wielkim atutem filmu jest niezapomniana muzyka (Lou Reed – Perfect Day), świetne zdjęcia i montaż, podkreślający życie w ogromnym tempie, na krawędzi zwykłego świata oraz otchłani, w jaką wciąga uzależnienie. Film zajął 3. miejsce w rankingu na najlepszy brytyjski film wszech czasów oraz uznano go za jeden z 50 filmów, które trzeba zobaczyć przed śmiercią.  W Filmweb 7,8 oraz 7,29 w bazie LubimyCzytać. 

Polowanie na Czerwony Październik (1990 r.). Trzeba przyznać, że autor zadebiutował z przytupem. W zaskakująco poukładany sposób Tom Clancy zaserwował czytelnikom dość zawiłą intrygę, która trzyma w napięciu. Mogły to być nawet thriller idealny, gdyby nie to, że spomiędzy wartkiej akcji, wysokiej i stale rosnącej stawki, rosnącej presji czasu i zimnowojennych realiów podwodnych bitew, wyłaniają się za często, te nieco zbyt piękne i zbyt dobre Stany Zjednoczone.  Historia jest nieprawdopodobna, ale budzi zainteresowanie i dreszczyk emocji. Styl jest taki, jak bardzo lubię – oszczędny, jasny, rzeczowy. Od pierwszego zdania zostajemy rzuceniu w wir akcji. 


„Kapitan pierwszej rangi radzieckiej marynarki Marko Ramius ubrany był odpowiednio do arktycznych warunków, jakie panują zwykle w Polarnym – bazie okrętów podwodnych Floty Północnej”

Pomiędzy filmem i książką jest trochę, w sumie mało istotnych różnic. Niestety oba dzieła łączy przesyt amerykańskim patosem. Obraz ogląda się jednak z zapartym tchem. Świetni aktorzy (Alec Baldwin,  Sean Connery, Scott Glenn) grają za to na najwyższym poziomie.  Doskonałe zdjęcia i naprawdę świetna, oddająca grozę atomowej wojny i podwodnych zmagań ścieżka dźwiękowa (niezapominane sonary). W Filmweb 7,7 oraz 7,56 w bazie LubimyCzytać.  To wszystko, mimo wspomnianych wad, składa się na doskonały film, który mógłby być najlepszym dziełem z osią akcji osadzoną na pokładzie okrętu podwodnego, Mógłby, ale nie jest, bo Niemcy zrobili lepszy. 

Okręt (1981 r.). Zacznę od książki.  Jej autor, w czasie drugiej wojny światowej służył w Kriegsmarine. Pierwowzorem bohaterów książki stali się towarzysze broni autora, a „Das Boot” napisał na podstawie swoich przeżyć. I pewnie historia jest tak boleśnie realistyczna. Tyle tylko… że oba dzieła są takie. Ogromnym ich atutem jest bardzo szczegółowe i wiarygodnie oddanie nastrojów marynarzy. Twórcy bez moralizatorstwa ukazują los zwykłych żołnierzy, walczących bez złudzeń co do słuszności wojny i jej wyniku.  Zaskakująco realnie ukazują prawdę o walce na okręcie podwodnym i igranie marynarzy na granicy defetyzmu poprzez liczne dwuznaczności i zawoalowanie opinii, w obliczu pozbawienia możliwości swobodnego ich wyrażania oraz wszechobecnej inwigilacji i kapownictwa. 


„Zbyt wiele mamy zaufania do maszyn. Oddaliśmy się im na śmierć i życie. Teraz musimy być dla nich dobrzy, żeby były nam życzliwe. Wrogie maszyny łatwo zabijają człowieka. Nie do uwierzenia, na co mogą sobie pozwolić”

Wolfgang Petersen stworzył dzieło tak samo monumentalne, jak Lothar-Günther Buchheim. Wystarczy wspomnieć, że film trwa 149 minut (wersja reżyserska 210, a pełna wersja 293 minuty!), a książka liczy około 650 stron. W filmie mamy niesamowity (klaustrofobiczny) klimat i wspaniałą, świetnie dobraną muzykę. To jeden z najlepszych filmów wojennych, potwierdzających tezę, że również Niemcy potrafią takie tworzyć. Film jest dobry, bez niepotrzebnego patosu (patrz: jak wyżej), prawdopodobnie obiektywny. I Niemcy mówią w nim po niemiecku! Bez wątpienia to najlepszy film o wojnie podwodnej! Świetne kreacje aktorskie. W Filmweb 7,8 oraz 7,88 w bazie LubimyCzytać.

Przerwana lekcja muzyki (1999 r.). Bardzo często jest tak, że sięgam po dzieła literackie po obejrzeniu filmu. Niektórzy krytykują takie podejście. Mnie ono rzadko przeszkadza, ponieważ  zwykle tym sposobem obejrzany film staje się dla mnie pełniejszy. Tak było i tym razem. Powieść to niemal autobiografia, główna bohaterka (narrator) porusza ważne kwestie, jak chociażby tę, gdzie przebiega różnica pomiędzy chorobą psychiczną i dużą wrażliwością. Autorka wskazuje, że na pewne zagadnienia (np. wolność w obliczu samobójstwa) można spojrzeć dwojako.


„Właściwie nie wiadomo, czy to szpital specjalizował się w poetach i muzykach, czy też poeci i muzycy specjalizowali się w szaleństwie?”

Niezupełnie rozumiem, dlaczego książka jest oceniania tak nisko (zaledwie 6,1 w bazie LubimyCzytać), natomiast doskonale rozumiem, że film oceniono tak wysoko (7,9 w Filmweb). Mamy w filmie niezapomniane i świetne kreacje aktorskie. Winona Ryder i Angelina Jolie świetnie wcieliły się w rolę (chorych?) podobnych, a jednocześnie bardzo innych od siebie nastolatek. Pierwsza wrażliwa, nieśmiała, trzyma się z dala, zagubiona, a jednak silna. Druga, pozornie twarda, odważna, silna, przebojowa, a jednak gdzieś głęboko wrażliwa. Świetny film. 


Lot nad kukułczym gniazdem (1975 r.). Pewnie domyślaliście się, że przy okazji pobytu w szpitalu psychiatrycznym Susanny Kaysen napiszę również o powieści Kena Keseya. Tak, bo nawet nazwiska autorów są nieco podobne. Jednak na tym podobieństwa się kończą. U Kena Keseya, nawet narracja jest inna. Autor przedstawia zamknięty świat zakładu psychiatrycznego, oczami jednego z pacjentów, a książka mówi o zniewoleniu oraz tęsknocie za wolnością. Ciekawe, że powieść czytałem, sam będąc w tamtym czasie zniewolony i pozbawiony (w pewnym sensie) wolności. Niestety miałem własną „siostrę oddziałową”, nikt jednak nie rozumiał, dlaczego tak GO tak nazwałem. 


„Pomyśl; im bardziej człowiek jest pomylony, tym więcej może mieć władzy! Na przykład Hitler. Aż się w głowie kręci, nie? Warto się nad tym zastanowić”

Alegoryczny temat przewodni – historia walki niepokornego bohatera o godność z systemem (w domyśle władzę) – jest uwielbiany przez odbiorcę. Kochamy przecież anarchistów, buntowników, wariatów, którzy w swoim szaleństwie okazują się mądrzejsi od nas, normalnych. Do tego Jack Nicholson wcielił się w najwybitniejszą kreację w swej karierze, a Milos Forman stanął na wysokości zadania i nakręcił doskonałą ekranizację. Na każdym poziomie interpretacji mamy tu arcydzieła. Nic dziwnego, że ocenione na podziemie 8,5 (Filmweb) oraz  8,21 (LubimyCzytać).

Wichrowe wzgórza (1992 r.). Na koniec wybrałem książkę oraz film pod każdym względem inny niż poprzednie w tym poście. Po pierwsze, z uwagi na gatunek, po drugie, biorąc pod uwagę, że dzieło Emily Jane Brontë (to akurat być może nie jest pewne, ale o tym, kiedy indziej) pochodzi z pierwszej połowy XIX wieku!  Tragiczną historię miłości Katy i Heathcliffa ekranizowano kilkakrotnie. W najsłynniejszej w role główne wcielają się Juliette Binoche i Ralph Fiennes. Przyznam, że gatunek niezbyt mi odpowiada. A jednak czytając, czułem, jak bardzo tragiczną historię opowiada autor (autorka? – o tym, kiedy indziej). Prawie widziałem te tajemnicze i urzekające wrzosowiska północnej Anglii, po których wciąż wieje lodowaty wiatr i słyszałem skrzypienie drzwi. 


„Co wieczór modlę się, żebym ja go raczej przeżyła, niż on mnie, żebym ja raczej była nieszczęśliwa niż on. To oznacza, że kocham go więcej niż siebie”

Niewątpliwie, to historia o niewyobrażalnie tragicznej historii, a przy tym chyba jedna z najmroczniejszych powieści, jakie dane mi było czytać, choć przecież to powieść gotycka, a nie horror. Film ponury i piękny. Piękna muzyka, piękne plenery, kostiumy i świetni aktorzy. Trochę dziwne, że grając nastolatków, mają trzydziestkę, a trzydzieści lat później Fiennes, jako Heathcliff wciąż wygląda tak samo. Pal licho, że film jest jedynie wycinkiem tego, co oferuje książka, a większość tych, którzy książki wcześniej nie przeczytali, pewnie pogubią się w wątkach. Skąd zatem tak wyrównane oceny na Filmweb (7,4) LubimyCzytac (7,59)? Nie wiem, może przez to, że mimo tak wielu niedostatków filmowego obrazu z ekranu ciągle wieje ten lodowaty wiatr i słychać skrzypienie drzwi…

W tym tygodniu wystarczy.  W następnym wpisie postaram się wrzucić na ruszt same arcydzieła. Spodziewajcie się takich tytułów jak „Lśnienie”, „Lista Schindlera”, „Zielona mila”, „Forrest Gump” czy „Ojciec chrzestny”. Może dla równowagi wrzucę trochę polskiego akcentu i w tym zacnym zestawieniu będzie też „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” i „Wojna polsko-ruska”. A może zamknę temat na zawsze. Jeszcze nie zdecydowałem.

Fotografia pierwsza od góry: Kadr z filmu "Interview with the Vampire: The Vampire Chronicles". Poniżej kolejno kadry z filmów "Das Boot", "Girl, Interrupted" oraz "One Flew Over the Cuckoo's Nest".

3 listopada 2018

Książka jest gorsza niż film, cz. II

Przyjęło się twierdzić, że książki są lepsze niż filmy nakręcone na ich podstawie. Przed tygodniem zamieściłem wpis, otwierający serię postów, w których przedstawię filmy, które są lepsze niż literackie pierwowzory. Albo przynajmniej tak samo dobre. Według mnie oczywiście. 

W poprzednim wpisie wyjaśniłem różnicę pomiędzy adaptacją i ekranizacją. Obiecywałem, że będę omawiał reprezentatywne przykłady, ale jako że sam sobie jestem selekcjonerem – reprezentację dobieram osobiście. I możecie się ze mną kłócić na śmierć i życie. Udowodnię, że jest sporo takich filmów. Jeśli macie swoje typy, wpisujecie w komentarzach. Wieczory mamy długie, więc możliwe, że obejrzę, a potem przeczytam. 


Lektor (The Reader – 2008 r.). Film powstał na podstawie powieści Bernharda Schlinka z 1995 r. o tym samym tytule. Lektura szkolna w niemieckich szkołach. Wyreżyserował go Stephen Daldry, a w role główne wcielili się Ralph Fiennes i… No właśnie. W rolę Hanny Schmitz początkowo miała się wcielić Nicole Kidman lub Marion Cotillard. Pod uwagę były brane również: Juliette Binoche, Naomi Watts i Angelina Jolie. Ostatecznie zagrała Kate Winslet i to jej przypadł Oskar dla żeńskiej roli pierwszoplanowej, mimo że wcześniej odmówiła reżyserowi. 

„Uciec nie znaczy tylko skądś odejść, lecz również dokądś dotrzeć”



Oprócz Oskara film dostał jeszcze 5 innych nagród (w tym Złoty Glob) i 19 nominacji. A to mówi samo za siebie. Film do połowy mnie interesował. Potem opadła mi szczęka. Żadna inna fabuła filmowa nie zaskoczyła mnie tak bardzo.  Obraz niesamowity, a książka… Jedna z tych, które uderzają z pięścią w twarz i krzyczą: myślisz, że Twoje życie jest prze***ane? A gó**o prawda! Ocena 7,8 na Filmweb, książka 7,18 na LubimyCzytac. Nie oglądaliście, nie czytaliście? Nie czytajcie recenzji i nie oglądajcie trailerów!  Zepsujecie sobie zabawę. Chociaż... to złe słowo. Tak czy inaczej polecam. 

Lolita (Lolita – 1997 r.).  Ciekawe, że ten film nie zdobył żadnej nagrody. Ciekawe, że będzie budził zgoła odmienne reakcje niż poprzedni, a wiele ich łączy. Tak czy inaczej, obraz ze Jeremym Ironsem, Dominique Swain i Melanie Griffith to genialna adaptacja powieści Vladimira Nabokova z 1955 roku o tym samym tytule.  Nie mniej genialnej zresztą, szczególnie jeśli chodzi o język. Jej fabuła jest tak bogata, wielowątkowa, pełna zagadek, gier słownych i odniesień do innych dzieł, że film może być tylko jej żałosnym wycinkiem. A jednak jest inaczej. Adrian Lyne z wyciętego fragmentu uczynił dzieło wielkie, kunsztownie nagrane. 

„Lolito, światło mego życia, płomieniu mych lędźwi”

Wystarczy wspomnieć, że tytułową rolę odrzuciła Natalie Portman, a twórcy aktorkę wybrali wśród 2,5 tysiąca kandydatek. Jasne, że tytułowa Lo w filmie i tak jest podstarzała a w głosach krytyki słychać, że obraz jest apoteozą pedofilii. Nie wiem, nimfetki mnie nie interesują, ale wiem, że obejrzałem genialną i bolesną historię, która zapiera dech w piersiach. Podobnie jak książka, której język powala na kolana. Ocena 7,4 na Filmweb, książka 7,29 na LubimyCzytac.   

Angielski pacjent (The English Patient – 1996 r.). Adaptacja powieści z 1992 roku Michaela Ondaatje (ten sam tytuł), za którą kanadyjski pisarz otrzymał Nagrodę Bookera. Film powstawał w bólach. Pierwsza wytwórnia (20th Century Fox) wycofała się z projektu z powodu nieporozumień z producentem w kwestii obsady. Kością niezgody była m.in. rola Katharine Clifton. Tu widziano Demi Moore lub ewentualnie Mirandę Richardson czy Sharon Stone. Do obsady przewidywano również takie nazwiska jak: Sean Connery, John Goodman, Richard Dreyfuss lub Danny DeVito (Caravaggio) i Daniel Day-Lewis (Almasy). Ostatecznie do roli Katharine Clifton zaangażowano Kristin Scott Thomas po tym, jak napisała w liście do reżysera, że „To ja jestem Katharine w twoim filmie”. 

„Wszyscy, których pokocham, giną. Ty chcesz być kolejny?”


Film dostał 9 Oskarów, dwa Złote Globy, 13 innych nagród i aż 33 nominacje! Obraz Minghella zwraca uwagę. Począwszy od przepięknych zdjęć, po świetną grę utytułowanych aktorów. Nie bez znaczenia jest również rozmach i świetna muzyka. Film jest lepszy od książki lub inaczej… Książka jest równie dobra, lecz czytanie jej jest trudniejsze po stokroć od oglądania. To powieść specyficzna. Nie można jej czytać pośpieszne, raptownie, trzeba myśleć. Ocena 7,4 na Filmweb, książka 6 na LubimyCzytac.   

Skazani na Shawshank (The Shawshank Redemption – 1994 r.). Bardzo możliwe, że to najlepszy film wszechczasów. Tym bardziej interesujące, że w kinach nie odniósł sukcesu. Ciekawe również, że pomimo 7 nominacji do Oskara i 9 do innych nagród nagrodzono tylko zdjęcia. Dopiero po ukazaniu się filmu na kasetach i płytach produkcja zdobyła popularność. I to ogromną! Od lat na „Skazani Shawshank” zajmuje 1. miejsce w przeróżnych rankingach, filmowych bazach danych i portalach dla kinomaniaków oraz bardziej lub mniej prestiżowych rankingach i plebiscytach. 

„Nadzieja to dobra rzecz, może najlepsza ze wszystkich”

Tymczasem film jest tylko dość luźną adaptacją i to nawet nie powieści, ale zaledwie opowiadania Stephena Kinga z roku 1982 (opublikowanego w zbiorze pt. „Cztery Pory Roku”). Między dziełami jest też sporo różnic. U Kinga jeden z bohaterów jest rudym Irlandczykiem, a w filmie gra go Morgan Freeman. O tym aktorze można powiedzieć wiele, ale na pewno nie wygląda na rudowłosego Irlandczyka. W filmie niektóre wątki zostały rozbudowane. Film Franka Darabonta jest nie mniej genialny, niż literacki pierwowzór, a może nawet jest lepszy. Ocena aż 8,8 na Filmweb, książka 7,5 na LubimyCzytac.   

Miłość w czasach zarazy (Love in the Time of Cholera – 2007 r.). Właściwie ten film nie powinien się tutaj znaleźć. Analizując oceny: zaledwie 6,3 na Filmweb i 7,33 na LubimyCzytac można odnieść wrażenie, że to książka, na podstawie której nakręcono film, jest zdecydowanie lepsza. Dlaczego zatem umieściłem go w tym czcigodnym zestawieniu? Ponieważ reżyser postąpił wbrew pisarzowi. O ile Márquez stworzył utwór w konwencji kiczowatego romansu, cichcem naśmiewając się z tego gatunku, co uczyniło dzieło wielkim, to…

„To niewiarygodne, jak można czuć się szczęśliwą przez tyle lat, mimo tylu kłótni, tylu upierdliwości i tak naprawdę, kurwa, nie wiedzieć, czy to miłość czy nie”

… reżyser (Mike Newell) spłycił historię Florentono Arizy, Ferminy Dazy i doktora Juvenala Urbino do poziomu niemal tandetnej komedii romantycznej. Tym samym  pozwolił odbiorcy śmiać się głośno z czegoś tak osobliwego, jak wspomniany wcześniej gatunek. Nawet, jeśli jesteśmy jego fanami. A tak już na poważnie, to film jest piękny, ciekawy, kolorowy i najzwyczajniej dobry. Warto go obejrzeć, choćby po to, aby zrozumieć, że to popłuczyny dzieła Márqueza. I nawet śmieszy mnie, że w filmie słyszałem „damned” zamiast osobliwej interpunkcji autora, jak wyżej, a na ekranie przeczytałem „psiakrew”.  

Milczenie owiec  (Silence of the Lambs – 1991 r.). Tego tytułu nie mogło w tym zestawieniu zabraknąć. Dzieło Jonathana Demme'a to majstersztyk. Przeniesienie powieści Thomasa Harrisa z 1988 roku na ekran to przecież nie lada wyzwanie. Wszak przecież to jeden z najwybitniejszych thrillerów psychologicznych XX wieku. Film jest przykładem, że można zekranizować książkę w ponadprzeciętnie dobry sposób, a przy tym dość wiernie. Kto czytał powieść, a potem widział Haniballa Lectera wie, o czym mówię.  

...musisz nauczyć się oszukiwać zło. Czasami tylko w ten sposób można osiągnąć coś dobrego...



Gra Hopkinsa i Jodie Foster jest tym, co teraz zastępuje się wybuchami, efektami komputerowymi i wszystkim, co nie ma nic wspólnego z prawdziwym aktorstwem. Aby uczynić graną postać autentyczną, Hopkins studiował nagrania głosów morderców. Wypowiadając swoje kwestie przed kamerą, nie mrugał. I m.in. dlatego rola niebywale inteligentnego lekarza-mordercy jest bardzo wiarygodna. Zresztą agentka FBI Clarice Starling tak samo, dzięki czemu powstał najbardziej przerażający film wszech czasów (według plebiscytu magazynu Giant). Jestem pewien, że gdyby nie genialna gra tych aktorów, film nie obniósłby takiego sukcesu.  Ocena 8,2 na Filmweb i 7,94 na LubimyCzytac.   

Pachnidło (Perfume: The Story of a Murderer 2006 r.). Zacznę od tego, że wersja kinowa historii o genialnym mordercy mocno odbiega od literackiego pierwowzoru z powieści Patricka Süskinda i co z tego. Zamiast ekranizacji otrzymujemy dzieło, które poraża rozmachem. Kinowe „Pachnidło” nie jest zwykłym widowiskiem. Oglądając film, przeżywamy coś niecodziennego. Widzimy to, co książka pozwala nam poczuć od pierwszej strony: zapachy. 

„W epoce, o której mowa, miasta wypełniał wprost niewyobrażalny dla nas, ludzi nowoczesnych, smród. Ulice śmierdziały łajnem, podwórza śmierdziały uryną, klatki schodowe śmierdziały przegniłym drewnem i odchodami szczurów, kuchnie - skisłą kapustą i baranim łojem; w nie wietrzonych izbach śmierdziało zastarzałym kurzem, w sypialniach - nieświeżymi prześcieradłami, zawilgłymi pierzynami i ostrym, słodkawym odorem nocników”


Co ciekawe, po przeczytaniu książki, obraz w wielu przypadkach jest jeszcze bardziej genialny. Możemy wychwycić to, co widać na zdjęciach, ale czego bez lektury lub za pierwszym razem nie dostrzegaliśmy i nie rozumieliśmy. W tym wypadku obraz i książka się w unikalny sposób uzupełniają. A podmiot tej niezwyklej historii? Aż ciarki przechodzą po plecach. Fakt, geniusz, ale przerażający. Niedocenione 7,4 na Filmweb i również niedocenione 6,99 LubimyCzytać. Moim bardzo skromnym zdaniem. 


Pornografia (2003 r.). O ile Gombrowicz w 1958 roku napisał powieść ocierającą się o perwersję, bluźnierstwo i okrutną, to ze smakowitymi odniesieniami do filozofii Nietzschego. Na pewno jest ona wspaniała. Z pewnością warto ją przeczytać dla tajemnicy, intrygi, szalonego pomysłu i choćby jej drugiego zdania:

„Wówczas, a było to w 1943-im, przebywałem w byłej Polsce i w byłej Warszawie, na samym dnie faktu dokonanego”

Jan Jakub Kolski przenosząc to dzieło na ekran, wykazał się sporą odwagą, również dlatego, że sprzeniewierzył się literackiemu pierwowzorowi. I dobrze. Ogromnym atutem „Pornografii” na pewno są cudowne zdjęcia. Film dla wielu może być nudny, można go nie zrozumieć, ale obserwując, jak pracuje przysłona, zoom albo ostrość kamery trzeba przyznać, że obraz jest wspaniale subtelny, a przy tym wymowny.

Również gra Ferencego, Majchrzaka czy też Frycza to najwyższy poziom sztuki aktorskiej. Całość dopełnia fantastyczna muzyka. Przyznaję, to nie jest film dla każdego, tak jak Gombrowicz nie każdego zachwyca. Tu nic nie jest oczywiste, nic nie mówi się wprost. A jednak zaserwowane nam przez reżysera danie jest bardzo smaczne.  Tak samo, jak książka.  Według mnie zdecydowanie niedocenione 7 na Filmweb i uczciwe 7,42 LubimyCzytac. Szkoda, że ten  polski kandydat do Oscara, go jednak nie dostał.

Osiem zupełnie różnych filmów, osiem dzieł literackich. Doskonałe dzieła, zarówno literackie, jak i filmowe – z zastrzeżeniem, że filmowe lepsze, oczywiście według mojego skromnego zdania.  Tak, na ostateczny efekt składają się różne czynniki: zdjęcia, gra aktorska, montaż czy interpretacja pierwowzoru, ale według mnie w tych wypadkach wygrywa film.

W następnym odcinku m.in. „Wywiad z wampirem”, „Requiem dla snu” „Przerwana lekcja muzyki”, „Czerwony Październik”, „Wichrowe wzgórza” i pewnie coś jeszcze. Zapraszam. 
--
Fotografia pierwsza od góry: Kadr z filmu "The Reader". Fotografia trzecia od góry. kadr z filmu "The Silence of the Lambs". 

28 października 2018

Książka jest gorsza niż film

Dość rzadko słyszę takie zdanie, jak to w tytule. Znacznie częściej pada niemal natychmiastowa, bezmyślna odpowiedź – książka jest lepsza. Bezmyślna, bo jednak są filmy lepsze od książek, na podstawie których powstały. 

Oj, pewnie wsadzam kij w mrowisko! Mam nadzieję, że na fejsbokowych grupach dla „pisarzy”, którzy nie napisali ani jednej książki (lub e-booka) w swoim pisarskim życiu nie posypią się zaraz gromy na moją bluźnierczą głowę. Jednak przyznaję, że temat wybrałem świadomie i stanowisko celowo ulokowałem na kontrowersyjnym krzesełku. A dlatego, że naprawdę moim zdaniem nie każda książka jest lepsza niż film, a kontrowersje są najlepszym magnesem przyciągającym odbiorców. 



Z tymi kontrowersjami podobno bywa różnie. Ostatnio mi się na przykład mocno oberwało za wprowadzanie w błąd czytelników swojego blogu tytułami postów „jak z Pudelka”. A jednak jestem uparty i zdania nie zmienię. Intrygujący tytuł, ciekawy temat to wspaniały magnes. A historia kina i literatury dowodzi, że skandal i rozgłos bywa siłą napędową do tego, aby nawet średnie dzieła literackie były ekranizowane. 

Przykładem pierwszym z brzegu niech będzie sprawa Krystiana Bali i jego książki Amok, o której zresztą już na moim blogu nie raz pisałem. Wszyscy zgodzimy się, że powieść tego autora jest w najlepszym razie średnia, choć kontrowersyjności nie można jej odmówić, nawet jeśli nie weźmiemy pod uwagę tego, co stało się po jej wydaniu. „Amok” w LubimyCzytać został oceniony notą zaledwie 3,33. Natomiast film w reżyserii Pani Adamik, inspirowany tą historią, jest tylko nieco lepszy. 

Adaptacja filmowa jest zdecydowanie lepsza!

Co ciekawe, jej hollywoodzka adaptacja („True Crimes”) została oceniona jeszcze niżej. Według mnie zupełnie niezasłużenie. Tak czy inaczej, filmy i tak są lepsze od książki. Mam nadzieję, że przynajmniej moja powieść pt. „Koma” – również oparta na tej historii – spełnia oczekiwania czytelników.  Tyle tylko, że trochę tu zboczyłem z tematu, bo piszę o inspirowaniu się historią autora i jej książki, a nie adaptacji lub ekranizacji filmowej książki. Wracajmy do meritum. Literatura i kino. Książka i film. 

Co lepsze?  Wielu gotowych jest wypowiedzieć wojnę w obronie literatury i książek. Większość wskazuje wyższość literatury, bo książka jest lepsza od filmu. Wypracowania gimnazjalistów wypełniają frazesy, których oczekuje „pani z polaka”: czytanie wzbogaca wyobraźnię, książka zostawia w pamięci większy ślad niż film, książki rozwijają nasze umiejętności. Uhm… słowa, któremu przyklaśnie prawie każdy w kraju, gdzie zaledwie 7% czyta więcej niż 7 książek rocznie. 

Adaptacja filmowa to nie to samo, co ekranizacja książki!

Zostawmy statystyki. Jest nieciekawie, ale zawsze może być gorzej. Hołdujący banałom twardo bronią tezy – książka jest lepsza, bogatsza, wierniejsza. Nie ważne przy tym, czy książkę czytali, czy tylko widzieli kolorową okładkę na półce.  Staję w pędzonym nurcie i wsadzam kij w mrowisko. Nakręcono filmy równie dobre, jak dzieła literackie, na podstawie których powstały. Czasem książkowy pierwowzór blednie w blasku dziesiątej muzy, bo film jest po prostu lepszy niż książka. I kropka. 

Kinomaniacy sięgają po książkę obejrzeniu filmu (sam często tak właśnie robię) lub wybierają film po przeczytaniu książki. Niektórzy zachwycają się filmem, nie mając pojęcia, że to adaptacja, bo przy „napisach” otwierają piwo i przesypują czipsy do miseczki. Obchodzi ich odpoczynek i rozrywka. Nie interesuje ich źródło i to, czy oglądają adaptację, czy ekranizację. Tymczasem to wielka różnica. Pierwsza to wariacja na temat, druga to wierne (w założeniu) przeniesienie książki na ekran.

Zarzucanie adaptacji braku wierność z oryginałem to głupota

Nie można zarzucać adaptacji filmowej nieścisłości z oryginałem, bo to głupota. Trudno również oczekiwać, żeby ekranizacja obejmowała całość, bo w wypadku niektórych powieści otrzymalibyśmy kilkunastogodzinne filmiszcze. Lepiej  zrozumieć i zaakceptować fakty. Literatura i kino rządzą się różnymi, nieco innymi prawami. I  cieszmy się tym, co nam dają filmowcy. Dzięki nim, możemy, zajadając czipsy, popijane piwem (oczywiście bezalkoholowym), obcować z literaturą. No, prawie :-)

Zebrałem kilkadziesiąt powieści z mojego prywatnego rankingu, które polecam (do przeczytania, a potem obejrzenia) każdemu. Jasne, że to moja bardzo subiektywna lista i gdyby nie ograniczenia blogu na lekturę wpisów podejmujących temat należałoby przeznaczyć długie godziny. Postaram się streszczać. Notabene, jeśli macie swoje typy, wpisujcie je w komentarzach. W zbliżające się deszczowe, zimne i wietrzne jesienne wieczory chętnie zjem trochę niezdrowego jedzenia i obejrzę coś, co jest dobre. A potem przeczytam. Albo odwrotnie. 

Będę omawiał reprezentatywne przykłady 

W najbliższe niedzielne poranki i popołudnia spodziewajcie się wpisów, w których będę omawiał, według mnie reprezentatywne przykłady. W następnym wpisie  do tablicy wywołam na przykład „Lektora” Schlinka i Daldry’ego, „Lolitę” Nabokova i Lyne’a, „Skazani na Shawshank” Kinga i Darabont’a, „Milczenie owiec” Harrisa i Demme’go  oraz „Pornografię” Gombrowicza i Kolskiego. I oczywiście jeszcze kilka (a może kilkadziesiąt!) innych, wspaniałych dzieł literackich oraz jeszcze wspanialszych filmowych, które z pewnością was zainteresują. I jeśli nie czytaliście to obejrzycie, a jeśli widzieliście, to przeczycie.

Zapraszam serdecznie. [tutaj druga cześć tego wpisu]

4 czerwca 2017

Piosenki między kartkami

Bywa, że niektóre filmy zapadają nam w pamięć bardziej za sprawą muzyki, niż fabuły czy gry aktorskiej. Jeszcze częściej na doskonałe dzieło filmowe składa się świetny scenariusz i genialny soundtrack. A jak jest w książkach? [Uwaga, w treści jest więcej linków do YT, niż rodzynków w serniku z Tesco – autor lojalnie ostrzega].

Pamiętacie wolną, ciągnącą się niczym długie godziny rejsu muzykę, a potem wraz z przyśpieszonym rytmem smyczków szaleńczy pęd U-96 po powierzchni wzburzonego morza w filmie Petersena „Okręt” z 1981 roku? Ciekawe, czy odczulibyśmy klaustrofobiczną atmosferę bez genialnej muzyki Klausa Doldingera z przerażającym dźwiękiem sonaru w tle? 


Morricone w spaghetti westernach („Dobry, Zły i Brzydki”, „Za garść dolarów”) serwuje nam obraz suchy, gorący aż czujemy piach i kurz pod kopytami naszego wierzchowca, a pot spływa nam po plecach. Zresztą Morricone sprawdza się też w horrorach. W „Coś” ścieżka dźwiękowa jest jak bicie serca. Dopóty ono bije, przerażenie rośnie, z każdą minutą. 

Taniec Eleny w „Bandycie” oddaje pozytywne przesłanie filmu, a kołysanka w „Psach” Pasikowskiego bez trąbek nie miałaby pewnie wyjątkowego nastroju alkoholowej libacji.  A skoro już o Lorencu mowa, to zastanawiam się, ilu z nas „Wyjazd z Polski” kojarzy z „Różyczką”, a ilu z czymś innym? Tak czy inaczej, ścieżka genialna, teraz już historyczna.  

Możemy niektórych gatunków filmowych nie lubić, nie oglądać, ale i tak zapamiętujemy pewne utwory. Wystarczy wspomnieć Righteous Brothers z „Uwierz w ducha”, Survivor ze swoim „Aye of the tiger” w „Rockym” albo „Fallen” Sarah McLachlan w „Mieście Aniołów”. Że o Céline Dion w „Titanicu” nie wspomnę, czy „The sound of silence w „Absolwencie” 

Każdy, kto widział „Gladiatora”, „Braveheart”  czy „Requiem dla snu” pewnie zgodzi się, że z inną muzyką te filmy nie byłyby już takie same. Nie byłyby pewnie takie dobre. Możliwe, że bez Stinga nie byłoby tak łatwo pokochać Leona Zawodowca, Banderas nie byłby w Desperado taki dziki, a w „Zapachu kobiety” nie czekalibyśmy z wypiekami na twarzy na błąd Dony i podpułkownika Franka Slade w tangu. 

Przykłady można mnożyć. To, że muzyka jest częścią obrazu filmowego, jest oczywiste od czasów, kiedy traper przygrywał widzom w kinie do niemego filmu. Czy zastanawialiście się jednak, jak jest z muzyką w literaturze? Każdy, kto pisał maturę, zapewne się teraz uśmiechnie. Cóż motyw muzyki w literaturze – to temat niemal żelazny.  

W tekstach literackich można znaleźć fragmenty opisujące grę na instrumentach, muzykę czy opisy słuchaczy urzeczonych grą. Weźmy, chociażby koncert Jankiela w „Panu Tadeuszu”. Można wspomnieć też „Symfonię patetyczną Czajkowskiego” w „Dziejach grzechu”, „Sonatę Kreutzerowska” Tołstoja czy balladę g-moll Chopina w „Pianiście” Szpilmana 

Wciąż jednak muzyka w książce to raczej opis (bardzo często z wykorzystaniem onomatopei) niż konkretny tytuł, kompozytor czy wykonawca. W tym zakresie liryka i dramat wiedzie prym przed epiką. Chociaż Euterpe jest przedstawiana z fletem, to jednak według literaturoznawców jej związek z Kalliope i Polihymnią wydaje się, oględnie rzecz biorąc, raczej chłodny. 

Nie ma istotnego związku pomiędzy strukturą utworów literackich i muzycznych, a raczej jest tak, że to muzycy czerpią inspirację z literatury. Przecież Salinger tytuł „Buszującego w zbożu” zaczerpnął z piosenki Roberta Burnsa. Myslovitz śpiewali „W deszczu maleńkich żółtych kwiatków”, będąc pod wpływem Marqueza, a zafascynowani „Mistrzem i Małgorzatą” Stonesi stworzyli „Sympathy for the devil”. 

Nie da się ukryć związku „Komu bije dzwon” Hemingwaya z utworem zespołu Metallica o takim samym tytule, a „1984” Davida Bowiego z Orwellem. Wiemy, że „Pachnidło” Süskinda zainspirowało Cobaina do napisania „Scentless apprentice”, a „Wuthering Heights” Emily Brontë do zaśpiewania Kate Bush swojego hitu o tym samym tytule.  To jednak wciąż tylko inspiracje, a co z prawdziwą muzyką w książkach? 

To, że muzyk stworzy dzieło muzyczne zainspirowany dziełem literackim, nie jest niczym niezwykłym, sytuacja odwrotna jest rzadsza. W końcu pięciominutowa piosenka, z tekstem liczącym dwieście pięćdziesiąt słów, to nie to samo co dziesięć arkuszy wydawniczych, każdy po czterdzieści tysięcy znaków ze spacjami. 

Utwór muzyczny bywa przedmiotem dzieł literackich, kiedy autor uwikła go w jakiś sposób w fabułę („Fortepian”, „Kontrabasista”, „Skrzypce”). Może on stanowić również bezpośredni temat wypowiedzi lub przyjąć pewne symboliczne znaczenie. Wydaje się, że muzyka odgrywa największą rolę w fabule, jeśli autor spełni te trzy warunki jednocześnie. 

W moich wcześniej opublikowanych powieściach motywy muzyczne umieszczałem rzadko. W najnowszej powieści kryminalnej pt. „Punkt Barana” jest inaczej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że odniesienia do szesnastu utworów muzycznych (tak!) to ryzyko. Przecież kryminał to nie musical, literatura to nie film i nie każdy musi znać (lub lubić) właśnie te piosenki/utwory, które wybrałem.

Nie inspirowałem się muzyką, choć przyznaję, że pisząc, czasem jej słucham. Pewnie łatwiej przy niej jest mi przelewać pomysły na papier. Jednak w „Punkcie Barana” nie jest ona w żadnym razie tematem i odgrywa rolę mocno poboczną. Pojawia się w tle, przy okazji zdarzeń, dialogów lub opisu konkretnej sceny. W założeniu ma służyć wywołaniu określonego efektu. 

O doborze nie zdecydował jedynie mój gust, raczej efekt, jaki chciałem w czytelniku wywołać, lub to, co chciałem w fabule podkreślić. Wierzcie lub nie, lecz dołożyłem sporo starań, aby nastrój powieści był odpowiedni. Przykładowo, kiedy Emil, będąc w Niemczech, nawiązuje pewną znajomość, nieprzypadkowo pojawia się w tle utwór niemieckiej kapeli punkrockowej

Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek skojarzy, że Campino (wokal w Die Toten Hosen) jest półkrwi Niemcem, podobnie jak Eckert z cytowanego fragmentu. Niemniej to nie jest przypadek. W innym fragmencie, bohaterowie książki spotykają się po to, by porozmawiać o śledztwie przy wódce. Taka senna scena skojarzyła mi się utworem „The Sound of Silence”.

Nie zdradzę wszystkich tytułów, mogę jednak dodać, że czytelnicy „Punktu Barana” odnajdą w treści jeszcze Boba Marleya, Fryderyka Chopina, Nicka Cave czy Helenę Vondráčkovą. Nie liczę, że wpiszę się w czytelnicze gusta (nie o to mi chodzi).  Chciałbym, by „Punkt Barana” był powieścią wyróżniającą się klimatem, zbudowanym między innymi dzięki muzyce. 

Przyznaję, pomieszałem literaturę z filmem, w to wszystko zamieszałem muzykę. Wielkie osiągnięcia światowej literatury zestawiłem z moją skromną powieścią, która dopiero za kilka tygodni trafi na wirtualne półki w księgarniach internetowych. I zastanawiam się, co o tym wszystkim myślicie?

Pisarz-morderca, ofiara systemu, czy brutalny zabójca?

W 2003 roku ukazała się powieść pt. Amok. Dwa lata później zbrodnia w jej treści wydała się śledczym zaskakująco podobna w szczegółach do pe...